Tuesday, 28 July 2009

Sherlock K. i Zemsta Lechonia

Dziewiętnaście miał lat Sherlock, kiedy ściągnął na siebie nieszczęście i raz na zawsze losy jego przesądzone zostały...
Ale po kolei.
Było piękne słoneczne popołudnie (a może i zresztą padało), tym piękniejsze, że gościł Sherlock u Mistrzyni swojej pierwszej jeszcze z ogrodów Likejonu. Był wówczas Sherlock osobą zgorzkniałą i stosownie do dojrzałego wieku cyniczną, gardził kolorem ruziowym, piwem i krajem nad Wisłą, sentymentów zaś nie uznawał ani w swoim ani w cudzym życiu.
"A wie Pani, co wyczytałam? - zagaił z szyderczym uśmiechem, bo kipiał wręcz, by się podzielić absurdalnym a niepojętym wymysłem jakiegoś autora z kulturalnego dodatku gazety. - Podobno Lechoń popełnił samobójstwo z tęsknoty za ojczyzną." I zaśmiał się Sherlock zimno i z politowaniem nad kondycją intelektualną owego wyżej wzmiankowanego przeżartego sentymentalizmem autora. Kim trzeba być, żeby choć wpaść na pomysł, że ktoś mógłby z takiego powodu wypaść z okna na dwunastym piętrze*... Sherlock, śmiertelnie podówczas przekonany, że kiedy dorośnie to zostanie brytyjskim country gentlemanem i resztę życia spędzi leniwie snując się konno po swoich włościach, a od czasu do czasu (pieszo lub łódką) po oksfordzkich krużgankach, z uczuć do ziemi ojczystej żywił wyłącznie ulgę, że czeka go świetlana przyszłość z daleka odeń.
Nie wiedział, że Zemsta już zawisła nad jego okoloną wciąż jeszcze warkoczem głową....
Zemsta jednak, jako się rzekło, zawisła i prawdę mówiąc długo wisiała sobie spokojnie jak niewyjściowy kapelusz na haku i nie rzucała się szczególnie w oczy. Nie powarkiwała głucho w odmętach świadomości niczym bestia w dżungli u Henry'ego Jamesa... Czaiła się za to na Sherlocka samego, cicha, podstępna i nieunikniona.
Emigracja Sherlocka odwlekała się tymczasem i odwlekała. Tu go nie chcieli, tam nie chciał Sherlock, tu trzeba studia kończyć, tam znowuż zaczynać, terminy zgłoszeń niknęły w kolejnych oddalach... Wreszcie stało się. Heroiczne były wysiłki Mistrza Sherlocka oraz Rodziny, która - w nadziei pozbycia się najdroższego Sherloczka przynajmniej na rok przecz z oczu -kibicowała gorliwie w szykowaniu papierów, nie pozwoliła przegapić kolejnych deadline'ów, przypomniała uprzejmie, skąd może Sherlock wziąć własny a nieużywany artykuł, lęki koiła i wszelkich dołożyła starań, by Sherlock z pomysłu wyjeżdżania aby tylko nie zrezygnował.
Co stało się potem - wiecie. Już fakt, że spóźnił się Sherlock na samolot o tydzień a mimo to jak na skrzydłach bynajmniej nie poleciał, smutny zapowiadał emigracji przebieg. Fakt, że planowany na czerwiec powrót przesuwał się stopniowo w stronę maja i kwietnia, by w rezultacie nastąpić dziesiątego marca sam w sobie komentarza nie wymaga. Do Czytelników dotarły jedynie subtelne i w humor owinięte sygnały o tym, że pobyt w Szkocji Sherlockowi nie służy tak jak mógłby (http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/09/o-tym-e-sherlock-jest-ju-prawie-et-i-o.html).

Pora odsłonić prawdę o Szkockich wypadkach. Nie mroczną - bo w Edynburgu nie ma wyrazistych kolorów. Nie przerażającą - bo emocje tam nie tyle usychają, co raczej gniją od wiecznej i wietrznej mżawki. Taką po szkocku beznadziejnie pochmurną.

Ci spośród Czytelników, którzy byli kiedyś w Egipcie lub wyjazdem w te strony się interesowali, słyszeli zapewnie o "zemście faraona". Wyjaśniam pokrótce niewtajemniczonym, że nie chodzi tu bynajmniej o serię tajemniczych śmierci odkrywców grobu Tutenchamona, lecz o pospolitą przypadłość, która nęka nad Nilem większość przyjezdnych. Jak twierdzą przewodniki, bakterie jakieś endemiczne, (a może także, jak twierdzi Sherlock, wszechobecnie w miejscowościach turystycznych panujący syf) nieuchronnie wywołują rozstrój europejskich żołądków.

Gdybyż Zemsta Lechonia rzucała się tylko na żołądek... Pół roku niestrawności znieść nie było łatwo, ale na Wyspach akurat łatwo ją sobie przynajmniej wytłumaczyć. Ten haggis, panie, to nie dla ludzi jedzenie jest w ogóle a i pies rozsądny tego nie tknie. Że ser Turek z polskich delikatesów też jakby niestrawny, to można z kolei wytłumaczyć nadwyrężeniem żołądka rybą z gąbczastymi kawałkami obsmażonych ziemniaków z pubu i jakoś dotrwać do wizyty w kraju...

Przez żołądek dotarła jednak Zemsta do serca Sherlocka a z serca wylała się czarnym strumieniem do oczu. I tak zatrutym wzrokiem patrzył Sherlock ponuro na uśmiechy fałszywe, na te spojrzenia lśniące jak szyld zamkniętego wucetu. I tak błąkał się wieczorową porą po parku, żeby na ławeczkach palić, skoro nigdzie nie wolno i szare oglądać wiewiórki. I wszystko było boleśnie prawie jak w Krakowie. A przecież zupełnie nie całkiem. Uczyli go filozofii, ale bez wszystkich klepek i wszystkich Arystotelesa kategorii. Wkrótce zaczął Sherlock budzić się w nocy, spocony i z krzykiem, bo śniło mu się, że nigdy tych brakujących klepek w IF UJ nie odszuka.
Mówili coś do niego w mowie Conan Doyle'a, bliskiej Sherlockowi od lat jego przed-szkolnych, ale Sherlock, Zemstą opętany, sprzedałby dzieła wszystkie Dorothy L Sayers, by posłuchać na żywo dwóch wierszy Słowackiego i niegramatycznie na skajpie pogadać. Sherlock, który niegdyś po angielsku chętniej pisał niż w języku trzech wieszczów, pokonywać musiał awersję, by wydukać w sklepie "Wyborowa please, the larger one, no, not Łyboroła, to się Vyborova czyta tumanie".

Tak oto i na tysiąc innych sposobów Zemścił się Lechoń na Sherlocku; straszył go w lodówce i w zlewie z dwoma tradycyjnymi kranami, wyglądał zza rogu, chlupał w wiecznych kałużach i dopadał w trakcie rozmowy w Tesco o pogodzie przy zakupie upiornie drogich papierosów.

Szkoci najwyraźniej na Zemstę przygotowani byli lepiej, bo dwunastego piętra rozsądnie w żadnym budynku Sherlockowi nie udostępnili; na siódmym okno było zamknięte na stałe.

To co z Sherlocka-emigranta zostało, sprowadziła Rodzina do domu. Do siebie wrócił Sherlock po dwóch miesiącach i jak to w bajkach bywa natychmiast beztrosko a bezczelnie o Zemście zapomniał. W Krakowie złe moce Sherlocka nie śmią się imać, a nawet gdy się imną, to tu gra Sherlock u siebie i niczym Anteusz siłę czerpię z każdego dotknięcia przybranej-matki-krakowskiej-ziemi.

Zemsta przyczaiła się tym razem w walizce. I z walizki wyskoczył Lechoń jak z pudełka ledwo zdążył ją Sherlock otworzyć w hotelowym pokoju w Budapeszcie...

Nie uratowała Sherlocka bliskość rodzinnego domu. Węgry dla Zemsty obczyzna gorsza niż Honduras. Nie uratował go termin krótki. Dwa tygodnie poza krajem wierzb, dzięcieliny, Żubrówki i Republiki to dla Zemsty w sam raz czas wystarczający, by życie Sherlockowi obrzydzić. W kwestii języka miała Zemsta pełne pole do popisu. A dohanyzas elzarja az arteriakat, szivrohamot es agyverzest okoz to pierwszy komunikat z paczki papierosów, który szczerze Sherlocka wystraszył.
I tak oto siedzi Sherlock drugi tydzień na węgierskim wygnaniu, tu, gdzie spać nie ma kiedy i nie wiadomo, jak się nazywa śmietana. Tu gdzie filozofowie rozmawiać chcą o problemie biszkoptowych okresów warunkowych, a po hotelu o trzeciej w nocy snuje się wielki Murzyn z kijem i jakiś znerwicowany Chińczyk, który długo wpatruje się w oczy każdemu automatowi i przemawia do niego szeptem, wrzucając monety tylko po to, by za chwilę je odebrać. Postukują trochę, jak tak chodzą. I chronicznie chrząkają**. Sherlock to się czasem cieszy, że sam nie jest znerwicowany, bo jeszcze przy tej Zemście to dostałby chyba halucynacji.
I cieszy się, że nie jest z nim jeszcze tak źle, żeby wyliczać sobie, że za 40 godzin jedzie do Krakowa.
***
O, Chińczyk zagląda do kosza na posegregowane śmieci. I nagle patrzy na mnie. Przenikliwie. Te skośne oczy... stęsknionego Lechonia...
***
___
* Sherlock zaznacza, że ma świadomość istnienia innych teorii co do przyczyn samobójstwa Lechonia... Opisane jednak wyżej wypadki skłaniają do namysłu... ;)

**Jak wiem, (http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/09/o-tym-po-co-pisze-si-bloga.html), niektórzy Czytelnicy będą tym wątkiem zainteresowani. Może w ogóle ten Chińczyk to mój czytelnik, może pragnąłby mnie o chrząkanie zagadnąć i dlatego tak nieśmiele okrąża mnie w milczeniu?