Saturday 20 June 2009

O tym, dlaczego wybuchła II wojna światowa... Zresztą... Po prostu BASIL.

Dzisiejszy wpis dedykuję nieżyjącemu już niestety Richardowi Valleyowi, twórcy najcudowniejszego z forów o Sherlocku (patrz linki) oraz fontannie wiedzy na temat filmów z Rathbone'em i Bruce'em. Wydanie tych filmów z jego komentarzami polecam każdemu wielbicielowi kina lat 40 w ogóle. Tak, posiadam i udostępniam ;)




To jedna z tych notek, w wypadku których brak wstępów, tłumaczeń, dlaczego akurat ten temat i przygotowywania Czytelników na to, co nastąpi, sam w sobie jest wstępem, uzasadnieniem i samowytłumaczającą się eksplanacją.


Oto Ten (The) Marmurowy Profil Basila Rathbone'a,


bez wątpienia najsłynniejszy profil Sherlocka H. w dziejach.



No, może oprócz tego:

;)


Nieprzedstawiony tu Basila Rathbone'a profil prawy okrył się nieco mniejszą sławą, a szkoda, bo w niczym lewemu nie ustępuje.
W wypadku Basila w ogóle trudno mówić o ustępowaniu czegokolwiek czemukolwiek. To znaczy, niewątpliwie, nie przystoi mi po ostatniej notce - http://przygodysherlockak.blogspot.com/2009/06/o-tym-dlaczego-nalezy-uwazac-notka-pena.html - nie zaznaczyć, że choć na temat tego, czy to Brett czy też Rathbone zasłużył na miano "the definitive Sherlock Holmes" nie milknie zażarta dyskusja pokoleń holmesologów i do licznych dochodzi rękoczynów* i rozwodów, ustępuje Boski Basil Jedynemu Jeremy'emu. Ustępuje mu jednak na takiej trochę zasadzie, na której najlepsza nawet Lavazza ustąpi schłodzonemu Absolutowi Ruby Red. Jedno i drugie to szlachetna rozkosz podniebienia, zachwycająca zwłaszcza o zachodzie (lub wschodzie) słońca (lub księżyca), ale genre zdecydowanie nie ten sam.
Analogię tę można łatwo pogłębić. Rathbone - zdaniem Sherlocka K. przynajmniej, Wy osądźcie sami - nie uzależnia w sposób tak dramatyczny jak Brett, nie dociera do samego serca widza serca, nie zamracza umysłu, pamięci o innych Sherlockach nie wymazuje, nie rozpala emocji trudnych do okiełznania ani łez spod przymkniętych ze wzruszenia powiek nie wyciska. Uśmiech jego to przyjemność estetyczna niewątpliwa, ale nie dowód na to, że świat jest lepszym miejscem niż nam się jeszcze przed chwilą zdawało. Rathbone'a, jednym słowem, się nie kocha. A jednak nie znajdziecie ani jednego Holmesisty, który Rathbone'a otwarcie by nie lubił - przynajmniej Sherlock jeszcze nigdy na taką opinię w bezkresnym Holmesowym Internecie nie natrafił.
Jest to wszelako zjawisko z pewnych powodów zaskakujące i sympatia w wielu orto-holmesyjnych kręgach bolesna, niosąca ze sobą wręcz posmak zakazanego owocu.
O ile bowiem Basil Rathbone z wyglądu, głosu, manier, zachowania i wręcz urodzenia (choć w egzotycznym RPA ;) na Holmesa nadawał się wprost rewelacyjnie, o tyle Duch Dziejów najwyraźniej przeczuwał narodziny Bretta, bowiem uniemożliwił mu stanowczo to, by kiedykolwiek zagrał Sherlocka Prawdziwego. Czytelnik musi mi w tym miejscu przyznać, że o takiej przyczynie wybuchu II wojny światowej jeszcze nie słyszał, prawda?
Trzeba tu powiedzieć, że Holmesiści należą do nielicznych szczęśliwców, którzy rok 1939 kojarzą z czymkolwiek radosnym - wtedy bowiem powstały filmy, bez których świat byłby dziś zupełnie inny. The Adventures of Sherlock Holmes oraz The Hound of the Baskervilles, starring Basil Rathbone as Sherlock Holmes and Nigel Bruce as Doctor Watson. Sherlock nie może sobie odmówić...



...wszyscy, którzy znają to uczucie, kiedy po latach ogląda się początki jakiejś Wielkiej Przygody** (członkom innych bliskich sercu fandomów poleca Sherlock wyszperanie oryginalnego trailera do Gwiezdnych Wojen albo poczytanie fragmentów presokratyków), wiedzą, jak drżącą ręką wstawiał tu Sherlock zdjęcie tego wspaniałego plakatu. Wtedy nie tylko powstały dwa pierwsze filmy z Serii czternastu, ale narodziła się para, która w popularnej wyobraźni do dziś funkcjonuje jako Holmes i Watson.
Wysoki, drętwy nieco i wyniosły detektyw o szlachetnej aparycji oddającej nieskalany ludzką cechą charakter i wszelkich możliwych zdolnościach, jakie posiąść może amerykański heros bez przebierania się za pająka lub nietoperza oraz uroczy skądinąd, acz wątły na ciele i umyśle staruszek, którego każdy z nas chciałby mieć w charakterze pradziadka od wspólnego popijania domowych nalewek i długich, bełkotliwych nieco i niekoherentnych rozmów przy choince o młodzieńczych wyczynach ciotecznej babci Antosi. Bruce-Watson doczekał się zresztą na holmesologicznych forach homeryckiego niemal epitetu. Jak Hektor to rycerz w lśniącym szyszaku, tak Bruce to "mumbling-bumbling" doctor, a po zastanowieniu nie sposób też mu odmówić miana nieco "krowiookiego".
Ten skandalicznie niekanoniczny obraz naszego doktora, który raz na zawsze, wbrew wszelkim wysiłkom wielu innych cudownych aktorów podejmujących tę rolę***, wrył się w pop-świadomość jako John H. Watson, MD, to jednak dopiero pierwszy z powodów, dla których filmom z Rathbone'em do ortodoksji daleko.
Drugi to taki, że w roku 39 zdarzyło się też parę innych rzeczy, które świat odmieniło, zwłaszcza zaś odmieniły serię filmów o Holmesie i Watsonie. Te pierwsze dwa, wyprodukowane jeszcze przez XXth Century Fox, zrealizowano jako bądź co bądź ekranizacje Conan Doyle'a (choć Adventures przy najlepszej woli określić można jako "na motywach" ;) ), jako kostiumowe filmy w wiktoriańskim sztafażu. W roku 1942 sprawy zaszły już za daleko, produkcję Holmesów z Rathbone'em przejął Universal Pictures i nie można było sobie pozwolić na historyczną beztroskę. Holmes przesiadł się z dorożki do samochodu, a nawet samolotu i w przerwach między rozwiazywaniem szpiegowskich afer i ratowaniem świata wygłaszał patriotyczne apele wojenne. Choć te akurat filmy z oczywistych względów okazały się najbardziej ze wszystkich nieudane, uwspółcześnienie kinowych Sherlocków przyniosło przynajmniej jedną fascynującą konsekwencję: gdy wszystkim znudziło się już oglądanie wojny jeszcze i na ekranie, Sherlocki z Rathbone'em i Bruce'em przybrały klasyczną niemal formę rozkwitającego wówczas kina noir. Rathbone zaś po wiktoriańskim supermenie i angielskiej odpowiedzi na agenta Klossa przemienił Holmesa w bystrzejszą i lepiej dogoloną wersję Sama Spade'a, czasem popijającego egzystencjalną whisky w jakimś podejrzanym lokalu gastronomicznym (średniej klasy), Bruce tymczasem zaczął potykać się o własne nogi w mrocznych zaułkach, gdzie łatwo oberwać po głowie obciążoną pończochą.
Czytelnicy mogą się teraz dziwić, dlaczego w ogóle taki barbarzyńca, jak piękny by jego profil nie był, uchodzi za aktora, który grał Sherlocka Holmesa, a nie jakiegoś detektywa o tym samym nazwisku?
Największy paradoks całej tej smutnej wojennej zawieruchy w dziejach Rathbone'a-Holmesa i świata wciąż jeszcze przed nami. Wtedy właśnie, w tych mrocznych czasach, parę wiktoriańskich dżentelmenów z epoki gazowych latarni wykorzystało do kojenia powszechnych lęków radio. O tym, jak bardzo świat wówczas takich właśnie Holmesa i Watsona potrzebował świadczy wiersz Vincenta Starretta wydany w 1942 roku:

221B
Here dwell together still two men of note
Who never lived and so can never die:
How very near they seem, yet how remote
That age before the world went all awry.
But still the game’s afoot for those with ears
Attuned to catch the distant view-halloo:
England is England yet, for all our fears–
Only those things the heart believes are true.

A yellow fog swirls past the window-pane
As night descends upon this fabled street:
A lonely hansom splashes through the rain,
The ghostly gas lamps fail at twenty feet.
Here, though the world explode, these two survive,
And it is always eighteen ninety-five.

Ta ostatnia fraza, Here it is always 1895, tak mocno weszła do codziennego języka Holmesistów, że mało kto uświadamia sobie, skąd naprawdę się wzięła. Sherlockowi K. nieodmiennie kojarzy się z serią radiowych audycji z Bruce'em i Rathbone'em, które w mroku początku lat czterdziestych pozwalały radiosłuchaczom na kilka chwil sentymentalizmu. Tu musi podzielić się zupełnie bezcennym linkiem do cudownego miejsca, gdzie wielu z tych audycji można posłuchać za darmo, razem z obowiązkowymi nieznośnie amerykańskimi reklamami niejakiego Petri wine i okazjonalnymi patriotycznymi uwagami Watsona http://www.oldtimeradiofans.com/template.php?show_name=Sherlock%20Holmes . A paradoks polega tu na tym, że Holmes i Watson głosami z dawnego, chyba lepszego i nieodwołalnie utraconego świata byli już wówczas, gdy pisał o nich Conan Doyle. Opowiadania o Sherlocku tak doskonale nadawały się na pożywkę dla wojennej utopii retrospektywnej dokładnie dlatego, że utopijne tony ukrył w nich z premedytacją sam autor. Gdy Conan Doyle wydawał w Strandzie opowiadania o Sherlocku, stateczna epoka późnowiktoriańska należała już do przeszłości, wszędzie instalowano elektryczność, hansom cabs już nie jeździły a porządek świata dawno legł w gruzach. I tak oto sztuczne, naiwne, groteskowe często scenariusze audycji o "nowych przygodach" Holmesa i Watsona zupełnie niezależnie od zamierzeń autorów w jakiś sposób oddały najgłębsze intencje autora oryginałów, oddały atmosferę minionego już, ale ciepło wspominanego wieku (względnej) niewinności. Że wieku takiego nigdy nie było, to już naturalnie zupełnie inna sprawa - ale to z kolei można, znów paradoksalnie, zobaczyć tylko w takich Holmesa adaptacjach, które pozostają ściśle oryginałom wierne.
A Basil Rathbone, choć papierowy często i naiwny, zawsze będzie tym, który do spółki z poczciwym dziadkiem Doktorem, baśń o dawnym dobrym 1895 roku przechowają.

Myślę, że zasłużył, żeby na zakończenie puścić mu ponoć jedną z ulubionych jego piosenek ;) :



---
*Sherlock to się czasem cieszy, że pewien jego przyszywany (patrz poprzednia notka) Brat w holmesologicznych kwestiach nie żywi żadnych poglądów, oprócz takiego, żeby mu Sherloczek przestał o tych nudach truć...
** Holmesistom poleca Sherlock poczytanie/wysłuchanie/obejrzenie A Study in Scarlet... tak, tego fragmentu, jak Holmes poznaje Watsona... Nie ma tak złej interpretacji tego akurat fragmentu, która uczciwemu Sherlockiście tych łez nie wyciśnie...
*** Sherlock nie czyni tu długiej dygresji na temat wspaniałych Watsonów Bretta, zwłaszcza zaś przyjaciela jego sir Edwarda Hardwicke'a, bo oni także zasłużyli na notkę zupełnie oddzielną, zwłaszcza zaś na taką notkę zasługuje sam problem tego, jaki powinien być Watson kanoniczny.

Friday 19 June 2009

O tym, dlaczego należy uważać... Notka pełna przestróg i Holmesa.

Tych drogich Czytelników, którzy weszli tu, bo liczą na to, że będzie o seksie, z góry Sherlock przeprasza. W tym temacie uważać każdy głupi potrafi a temu, że czasem może nie wyjść zgodnie z planem nawet najbardziej ostrzegawcze notki nie zaradzą.
Czy zdarza Wam się już od samego początku znajomości czuć, ba!, wiedzieć, że nad Waszym życiem zawisła ciemna chmura i dla dobra Waszego i świata powinniście trzymać się od danej osoby jak najbardziej z daleka? Intuicja Sherlocka leniwa jest co prawda i przeważnie śpi smacznie ignorując najdziksze Sherlocka poczynania, zdarzyły się jednak trzy takie wypadki, kiedy budziła się z krzykiem i to krzykiem przestrogi. "Sherloczku, nie idź tą drogą!" - ostrzegała złowieszczo, a Sherlock, oczywiście, trzykrotnie pokpił sprawę i tak właśnie poznał swojego ukochanego Mistrza, przyszywaną Rodzinę* oraz najwspanialszego Sherlocka H. w dziejach telewizji, radia, kina, teatru i papieru.
Dziś będzie o tym trzecim.
Gdyby Sherlock K. ograniczył się do maniakalnego słuchania audiobooków na pierwszych latach studiów, to byłby dziś po prostu maniakiem audiobooków, Wy nie czytalibyście tej notki, a Rodzina Sherlocka i jego przyjaciele mieliby życie weselsze i uboższe o wiele sherlockistycznych nudziarstw. Sherlock poleca serdecznie przepięknie zrealizowane nagrania Davida Timsona i zwłaszcza Douglasa Wilmera (ten ostatni wystąpił również w bardzo oficjalnych, ale pełnych uroku adaptacjach na ekranie, w parze z Nigelem Stockiem). Te majestatyczne głosy o tylu barwach dobranych dla różnych postaci... Te późnowiktoriańską angielszczyzną pisane historie, nieśpiesznie rozwijające się na Waszych uszach... Kwieciste narracje staruszkowatego i ciapowatego Watsona, konkretny, godny i nieodmiennie chłodny głos genialnego detektywa. Dedukcje, kalkulacje, zagadki. A Sherlock K. zawsze żałował tylko, że tak strasznie mało jest w tych historiach ludzi, a ta słynna Holmes-Watson przyjaźń to w zasadzie udana spółka znudzonego emeryta i maszyny do rozwiązywania zagadek. I trwałby Sherlock zapewne w tym popularnym dość przekonaniu do dziś, wolny i szczęśliwy, nie budząc się nigdy w nocy o czwartej nad ranem, bo nie przeczytał najnowszego wątku na forum holmesian.net (albo bo Guy Ritchie kręci straszliwą jakąś produkcję z Sherlockiem w tytule i... i... nie chce Sherlock tego bolesnego tematu poruszać) - gdyby nie to, że pewnego dnia znalazł w bibliotece kasety jakieś stare z jakąś telewizyjną ekranizacją Holmesa z lat 80.
Włączył. REDH.**Patrzy, patrzy... Na ekran wbiega wariat. Zupełny wariat. Znerwicowany kretyn jakiś. W trakcie rozmowy prycha, pohukuje, świsty wydaje. Śmieje się (śmieje! Holmes?!) jak narkoman. Przesadza kanapę w pogoni za Watsonem (!!). Głos ma skrzekliwy, rrr wibrujące.
A potem nagle wskakuje (!) na fotel i zastyga w milczeniu, rzekomo rozwiązując słynny "three-pipe-problem"... No, popatrzcie sami:


Czy tak wyobrażaliście sobie wielkiego Sherlocka H.? Przysiadającego z butami w fotelu, spiętego, jak gdyby zaraz miał się zerwać do biegu? A gdzież godność, stateczność, słynny spokój tego wyzbytego ludzkich cech komputera?
Sherlock w każdym razie aż do owego dnia - o ile w ogóle wyobrażał sobie ten wielki umysł w jakiejkolwiek cielesnej formie - widział go w formach znacznie bardziej marmurowych. I dlatego zerwał się z oburzeniem od ekranu telewizora, by dla ukojenia nerwów pooglądać oryginalne ryciny Pageta, z pierwszych wydań opowiadań o Sherlocku H. w The Strand.
I wtedy jego oczom ukazał się Sherlock Prawdziwy prosto z czasów agenta Watsona, sir Arthura Conan Doyle'a...


Sherlock K. też nie potrafił wskazać tu choćby trzech znaczących różnic.*** Zaklął raz jeszcze pod nosem i obejrzał kolejny odcinek, choć intuicja krzyczała "nieeee". FINA. Obejrzał i przypatrzył się temu całemu Brettowi z nieco mniejszym obrzydzeniem. No, w sumie, jak by się uprzeć, całkiem znośnie to zagrał... Zobaczyć Holmesa-człowieka, Holmesa zdenerwowanego z papierosem to pewne zaskoczenie****, ale może i rzeczywiście blisko kanonicznego tekstu? Zresztą, w FINA Holmes ginie, jak wiadomo, w związku z czym nie można po FINA natychmiast nie obejrzeć na pociechę EMPT, co oznacza, że - dziwak nie dziwak - trzeba dać gościowi co najmniej jeszcze jedną szansę...
Trzy odcinki później myślał już Sherlock K., że jest zgubiony całkowicie i bez pamięci. Mylił się. Zgubiony był dopiero, gdy do biblioteki przywieziono nową dostawę Brettów. W niej serie ostatnie.
A na ekranie zamiast nadaktywnego, aroganckiego wariata ukazał się wariat schorowany, stary i złamany. Holmes, który mimo całego geniuszu bez Watsona zginąłby marnie i przepadł. Holmes dręczony szaleństwem i koszmarami (My mind is like a racing engine, tearing itself to pieces because it is not connected up with the work for which it was built - TWIS). Holmes, o niepowtarzalnym, gorzkim poczuciu humoru. Holmes, którego subtelna mimika zdradza tysiące emocji. Holmes-dziecko, które nie umie przegrywać. Holmes-starzec, który boi się, że zrobił już w życiu wszystko, co ważne i nic mu nie pozostało. Holmes-artysta z wszystkimi tego konsekwencjami. Holmes który w Kanonie ukryty jest na dziesiątym planie, w najdrobniejszych aluzjach, łatwo przegapianych opisach, nigdy dość wyraźnie nie wydobywany na powierzchnię. Nigdy przez nie-maniaków niezauważany.
I wtedy właśnie Sherlock znów oderwał się do ekranu, by sprawdzić, czy ktoś oprócz niego TO zobaczył, TEGO Holmesa poznał - i, przede wszystkim, czy ktoś wie, kim jest TEN CAŁY Brett?
Ktoś wiedział. Sherlock natomiast nie wiedział co czyni, w gąszcz Brettowskiego fandomu się zapuszczając. Żeby aktor miał grupkę oddanych wielbicieli, piszczące panny klejące składanki na jutiubie, bandę rozdziawionych czternastolatków, chcących być takim samym maczo albo towarzystwo koneserów sławiących jego wybitny talent - to wszystko jest sprawą powszechnie spotykaną. Jeremy Brett, właśc. Jeremy Huggins zdobył serca fanów w sensie zupełnie dosłownym. Ostatnie serie Holmesów to kawał jego własnej biografii. Jego własne choroby - psychiczne, które u samego Holmesa bez trudu daje się zdiagnozować, i fizyczne. Jego wspaniała przyjaźń... z filmowym Watsonem. I jego uśmiech, który do dziś potrafi rozświetlić oddanym fanom najbardziej ponury dzień (Sherlock z wzruszoną ręką na sercu poleca niezawodny klip: http://www.youtube.com/watch?v=HKXdnMtHOqk ). Od wspomnień, legend, dawnych żartów i wygłupów nieodżałowanego Jeremy'ego pęcznieją fora, strony i książki. Aby nie przywodzić przygnębionych czytelników do samobójstwa, autor jednej z bardzo smutnych biografii Bretta zakończył książkę na pocieszenie wesołą anegdotą, o tym, jak to Jeremy wysłał kiedyś w odruchu rozpaczy list z wyrazami uwielbienia do samego siebie. W liście prosił "najwspanialszego odtwórcę roli Holmesa" (przystojniejszego od samego Rathbone'a!) o zdjęcie z autografem. Nieco skonsternowany przyjaciel, któremu Brett się pochwalił, zapytał go, czy odpisał samemu sobie. „David, I may be mad - but I‘m not barking mad! In any case, the bugger didn‘t send a stamped addressed envelope!“ - odparł Jeremy.
Brett był tak wspaniałym Holmesem jakim był prawdopodobnie dlatego, że, uczuciowy, ciepły i sentymentalny, a zarazem poważnie cierpiący, do stereotypowego obrazu Sherlocka nie pasował wcale. Sam twierdził, że na widok Holmesa ("the damaged penguin!") przeszedłby na drugą stronę ulicy. I tak niechcący trochę zrealizował ideę Holmesa w stopniu tak doskonałym, że całą teorię idei podważającym. Pokazał Holmesa tak żywego, tak skomplikowanego i tak ludzkiego, jakiego Conan Doyle sam ledwie we własnym stworzeniu przeczuwał. Równie niechcący zrujnował życie niejednemu Sherloczkowi, który na zawsze już utonął w holmesologii i brettfanii, a teraz zamiast oddawać się tłumaczeniu powieści religijnych prowadzi obiecaną holmesangelizacyjną misję ;)
Następna notka... chciał Sherlock obiecać, że nie będzie o Holmesie, ale zobaczymy jeszcze, czy się powstrzymać zdoła ;)


... a tak w peesie na marginesie... czy nie macie wrażenia, że nad Waszym życiem zawisła ciemna chmura i już nigdy nie powinniście na tego bloga wracać?


---
*"Przyszywanie" nie oznacza tu braku więzi genetycznych - bo te są i są ewidentne, o ile oczywiście z fenotypów wnioskować można - tłumaczy natomiast znakomicie potrzebę solidnego znieczulenia, które niezbędne było do zawiązania Rodzinnych relacji Sherlocka. Istnieje hipoteza, że do dziś Rodzina znieczula się już wyłącznie w płonnej nadziei, że za którymś razem uda się te szwy rozerwać...

** Skoro już i tak propaguje Sherlock K. bezczelnie sherlockizm i holmesizm, to równie dobrze może propagować je profesjonalnie, wraz z przyjętymi powszechnie w literaturze przedmiotu skrótami ;) Dla wygody i poczucia Bycia Wtajemniczonym stosują holmesiści zamiast pełnych tytułów opowiadań i powieści czteroliterowe ich skróty. Przeważnie są to po prostu cztery pierwsze litery, ale dla ułatwienia polecam naprawdę zainteresowanym Czytelnikom następujący link: http://www.sherlock-holmes.org/atlas/abbreviations.html .

***Dydaktyczny obowiązek nie pozwala mi nie zwrócić uwagi Czytelników na fajkę Sherlocka na obu fotografiach. Nie jest to ta grubaśna, wykrzywiona faja, której oczekiwaliście, prawda (Sherlock uprzejmie przeprasza za dwuznaczny wydźwięk tego pytania)?


Powszechnie z Sherlockiem (przez amatorów i barbarzyńców, naturalnie) kojarzony typ fajki nazywa się calabash i nie ma o nim żadnej wzmianki w Kanonie. Przeciwnie. Wiemy, że detektyw w rzeczywistości palił mocny tytoń w długich i prostych fajkach - takich prosto z ryciny Pageta. Miał Sherlock w szczególności taką z drzewa wiśniowego... Do rzeczy. Dlaczego zatem taka właśnie fajka na zawsze przykleiła się do znanego orlego profilu Sherlocka H.? Według powszechnie uznawanej teorii, za sprawą aktorów - mniej niż nasz bohater Jeremy Brett kanonicznych. Podobno zresztą fajkę tę łatwo jest trzymać samymi wargami, co zostawia aktorowi wolne ręce. W szczególności zawinili Wiliam Gillette (http://www.sherylfranklin.com/sh-gillette.html) i Basil Rathbone. Trzeba im jednak, moi drodzy, tę nieścisłość wybaczyć. Pierwszy z nich to w ogóle pierwszy aktor, który grał Holmesa ever. Wybaczyć należy mu, zasadniczo, wszystko. Drugi, to legenda, która jeszcze kiedyś dorobi się na tym blogu swojego wpisu, a na razie cieszy się taką sławą, że nie widzę potrzeby zamieszczania żadnego szczególnego linka do jednej z miliona stron mu poświęconych. Boskiego profilu Basila też nie mogę niestety zamieścić - nie wypada, w notce poświęconej Jeremy'emu - więc mogę jedynie Czytelników obu płci i wszelkich upodobań zachęcić do powzdychania do niego we własnym zakresie ;) I wtedy zrozumiecie, dlaczego jemu też należy wybaczyć...

**** O tym, co stało się potem, czytaliście już na tym blogu http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/10/0644-0757-albo-o-tym-dlaczego-sherlock.html ).