Friday, 19 June 2009

O tym, dlaczego należy uważać... Notka pełna przestróg i Holmesa.

Tych drogich Czytelników, którzy weszli tu, bo liczą na to, że będzie o seksie, z góry Sherlock przeprasza. W tym temacie uważać każdy głupi potrafi a temu, że czasem może nie wyjść zgodnie z planem nawet najbardziej ostrzegawcze notki nie zaradzą.
Czy zdarza Wam się już od samego początku znajomości czuć, ba!, wiedzieć, że nad Waszym życiem zawisła ciemna chmura i dla dobra Waszego i świata powinniście trzymać się od danej osoby jak najbardziej z daleka? Intuicja Sherlocka leniwa jest co prawda i przeważnie śpi smacznie ignorując najdziksze Sherlocka poczynania, zdarzyły się jednak trzy takie wypadki, kiedy budziła się z krzykiem i to krzykiem przestrogi. "Sherloczku, nie idź tą drogą!" - ostrzegała złowieszczo, a Sherlock, oczywiście, trzykrotnie pokpił sprawę i tak właśnie poznał swojego ukochanego Mistrza, przyszywaną Rodzinę* oraz najwspanialszego Sherlocka H. w dziejach telewizji, radia, kina, teatru i papieru.
Dziś będzie o tym trzecim.
Gdyby Sherlock K. ograniczył się do maniakalnego słuchania audiobooków na pierwszych latach studiów, to byłby dziś po prostu maniakiem audiobooków, Wy nie czytalibyście tej notki, a Rodzina Sherlocka i jego przyjaciele mieliby życie weselsze i uboższe o wiele sherlockistycznych nudziarstw. Sherlock poleca serdecznie przepięknie zrealizowane nagrania Davida Timsona i zwłaszcza Douglasa Wilmera (ten ostatni wystąpił również w bardzo oficjalnych, ale pełnych uroku adaptacjach na ekranie, w parze z Nigelem Stockiem). Te majestatyczne głosy o tylu barwach dobranych dla różnych postaci... Te późnowiktoriańską angielszczyzną pisane historie, nieśpiesznie rozwijające się na Waszych uszach... Kwieciste narracje staruszkowatego i ciapowatego Watsona, konkretny, godny i nieodmiennie chłodny głos genialnego detektywa. Dedukcje, kalkulacje, zagadki. A Sherlock K. zawsze żałował tylko, że tak strasznie mało jest w tych historiach ludzi, a ta słynna Holmes-Watson przyjaźń to w zasadzie udana spółka znudzonego emeryta i maszyny do rozwiązywania zagadek. I trwałby Sherlock zapewne w tym popularnym dość przekonaniu do dziś, wolny i szczęśliwy, nie budząc się nigdy w nocy o czwartej nad ranem, bo nie przeczytał najnowszego wątku na forum holmesian.net (albo bo Guy Ritchie kręci straszliwą jakąś produkcję z Sherlockiem w tytule i... i... nie chce Sherlock tego bolesnego tematu poruszać) - gdyby nie to, że pewnego dnia znalazł w bibliotece kasety jakieś stare z jakąś telewizyjną ekranizacją Holmesa z lat 80.
Włączył. REDH.**Patrzy, patrzy... Na ekran wbiega wariat. Zupełny wariat. Znerwicowany kretyn jakiś. W trakcie rozmowy prycha, pohukuje, świsty wydaje. Śmieje się (śmieje! Holmes?!) jak narkoman. Przesadza kanapę w pogoni za Watsonem (!!). Głos ma skrzekliwy, rrr wibrujące.
A potem nagle wskakuje (!) na fotel i zastyga w milczeniu, rzekomo rozwiązując słynny "three-pipe-problem"... No, popatrzcie sami:


Czy tak wyobrażaliście sobie wielkiego Sherlocka H.? Przysiadającego z butami w fotelu, spiętego, jak gdyby zaraz miał się zerwać do biegu? A gdzież godność, stateczność, słynny spokój tego wyzbytego ludzkich cech komputera?
Sherlock w każdym razie aż do owego dnia - o ile w ogóle wyobrażał sobie ten wielki umysł w jakiejkolwiek cielesnej formie - widział go w formach znacznie bardziej marmurowych. I dlatego zerwał się z oburzeniem od ekranu telewizora, by dla ukojenia nerwów pooglądać oryginalne ryciny Pageta, z pierwszych wydań opowiadań o Sherlocku H. w The Strand.
I wtedy jego oczom ukazał się Sherlock Prawdziwy prosto z czasów agenta Watsona, sir Arthura Conan Doyle'a...


Sherlock K. też nie potrafił wskazać tu choćby trzech znaczących różnic.*** Zaklął raz jeszcze pod nosem i obejrzał kolejny odcinek, choć intuicja krzyczała "nieeee". FINA. Obejrzał i przypatrzył się temu całemu Brettowi z nieco mniejszym obrzydzeniem. No, w sumie, jak by się uprzeć, całkiem znośnie to zagrał... Zobaczyć Holmesa-człowieka, Holmesa zdenerwowanego z papierosem to pewne zaskoczenie****, ale może i rzeczywiście blisko kanonicznego tekstu? Zresztą, w FINA Holmes ginie, jak wiadomo, w związku z czym nie można po FINA natychmiast nie obejrzeć na pociechę EMPT, co oznacza, że - dziwak nie dziwak - trzeba dać gościowi co najmniej jeszcze jedną szansę...
Trzy odcinki później myślał już Sherlock K., że jest zgubiony całkowicie i bez pamięci. Mylił się. Zgubiony był dopiero, gdy do biblioteki przywieziono nową dostawę Brettów. W niej serie ostatnie.
A na ekranie zamiast nadaktywnego, aroganckiego wariata ukazał się wariat schorowany, stary i złamany. Holmes, który mimo całego geniuszu bez Watsona zginąłby marnie i przepadł. Holmes dręczony szaleństwem i koszmarami (My mind is like a racing engine, tearing itself to pieces because it is not connected up with the work for which it was built - TWIS). Holmes, o niepowtarzalnym, gorzkim poczuciu humoru. Holmes, którego subtelna mimika zdradza tysiące emocji. Holmes-dziecko, które nie umie przegrywać. Holmes-starzec, który boi się, że zrobił już w życiu wszystko, co ważne i nic mu nie pozostało. Holmes-artysta z wszystkimi tego konsekwencjami. Holmes który w Kanonie ukryty jest na dziesiątym planie, w najdrobniejszych aluzjach, łatwo przegapianych opisach, nigdy dość wyraźnie nie wydobywany na powierzchnię. Nigdy przez nie-maniaków niezauważany.
I wtedy właśnie Sherlock znów oderwał się do ekranu, by sprawdzić, czy ktoś oprócz niego TO zobaczył, TEGO Holmesa poznał - i, przede wszystkim, czy ktoś wie, kim jest TEN CAŁY Brett?
Ktoś wiedział. Sherlock natomiast nie wiedział co czyni, w gąszcz Brettowskiego fandomu się zapuszczając. Żeby aktor miał grupkę oddanych wielbicieli, piszczące panny klejące składanki na jutiubie, bandę rozdziawionych czternastolatków, chcących być takim samym maczo albo towarzystwo koneserów sławiących jego wybitny talent - to wszystko jest sprawą powszechnie spotykaną. Jeremy Brett, właśc. Jeremy Huggins zdobył serca fanów w sensie zupełnie dosłownym. Ostatnie serie Holmesów to kawał jego własnej biografii. Jego własne choroby - psychiczne, które u samego Holmesa bez trudu daje się zdiagnozować, i fizyczne. Jego wspaniała przyjaźń... z filmowym Watsonem. I jego uśmiech, który do dziś potrafi rozświetlić oddanym fanom najbardziej ponury dzień (Sherlock z wzruszoną ręką na sercu poleca niezawodny klip: http://www.youtube.com/watch?v=HKXdnMtHOqk ). Od wspomnień, legend, dawnych żartów i wygłupów nieodżałowanego Jeremy'ego pęcznieją fora, strony i książki. Aby nie przywodzić przygnębionych czytelników do samobójstwa, autor jednej z bardzo smutnych biografii Bretta zakończył książkę na pocieszenie wesołą anegdotą, o tym, jak to Jeremy wysłał kiedyś w odruchu rozpaczy list z wyrazami uwielbienia do samego siebie. W liście prosił "najwspanialszego odtwórcę roli Holmesa" (przystojniejszego od samego Rathbone'a!) o zdjęcie z autografem. Nieco skonsternowany przyjaciel, któremu Brett się pochwalił, zapytał go, czy odpisał samemu sobie. „David, I may be mad - but I‘m not barking mad! In any case, the bugger didn‘t send a stamped addressed envelope!“ - odparł Jeremy.
Brett był tak wspaniałym Holmesem jakim był prawdopodobnie dlatego, że, uczuciowy, ciepły i sentymentalny, a zarazem poważnie cierpiący, do stereotypowego obrazu Sherlocka nie pasował wcale. Sam twierdził, że na widok Holmesa ("the damaged penguin!") przeszedłby na drugą stronę ulicy. I tak niechcący trochę zrealizował ideę Holmesa w stopniu tak doskonałym, że całą teorię idei podważającym. Pokazał Holmesa tak żywego, tak skomplikowanego i tak ludzkiego, jakiego Conan Doyle sam ledwie we własnym stworzeniu przeczuwał. Równie niechcący zrujnował życie niejednemu Sherloczkowi, który na zawsze już utonął w holmesologii i brettfanii, a teraz zamiast oddawać się tłumaczeniu powieści religijnych prowadzi obiecaną holmesangelizacyjną misję ;)
Następna notka... chciał Sherlock obiecać, że nie będzie o Holmesie, ale zobaczymy jeszcze, czy się powstrzymać zdoła ;)


... a tak w peesie na marginesie... czy nie macie wrażenia, że nad Waszym życiem zawisła ciemna chmura i już nigdy nie powinniście na tego bloga wracać?


---
*"Przyszywanie" nie oznacza tu braku więzi genetycznych - bo te są i są ewidentne, o ile oczywiście z fenotypów wnioskować można - tłumaczy natomiast znakomicie potrzebę solidnego znieczulenia, które niezbędne było do zawiązania Rodzinnych relacji Sherlocka. Istnieje hipoteza, że do dziś Rodzina znieczula się już wyłącznie w płonnej nadziei, że za którymś razem uda się te szwy rozerwać...

** Skoro już i tak propaguje Sherlock K. bezczelnie sherlockizm i holmesizm, to równie dobrze może propagować je profesjonalnie, wraz z przyjętymi powszechnie w literaturze przedmiotu skrótami ;) Dla wygody i poczucia Bycia Wtajemniczonym stosują holmesiści zamiast pełnych tytułów opowiadań i powieści czteroliterowe ich skróty. Przeważnie są to po prostu cztery pierwsze litery, ale dla ułatwienia polecam naprawdę zainteresowanym Czytelnikom następujący link: http://www.sherlock-holmes.org/atlas/abbreviations.html .

***Dydaktyczny obowiązek nie pozwala mi nie zwrócić uwagi Czytelników na fajkę Sherlocka na obu fotografiach. Nie jest to ta grubaśna, wykrzywiona faja, której oczekiwaliście, prawda (Sherlock uprzejmie przeprasza za dwuznaczny wydźwięk tego pytania)?


Powszechnie z Sherlockiem (przez amatorów i barbarzyńców, naturalnie) kojarzony typ fajki nazywa się calabash i nie ma o nim żadnej wzmianki w Kanonie. Przeciwnie. Wiemy, że detektyw w rzeczywistości palił mocny tytoń w długich i prostych fajkach - takich prosto z ryciny Pageta. Miał Sherlock w szczególności taką z drzewa wiśniowego... Do rzeczy. Dlaczego zatem taka właśnie fajka na zawsze przykleiła się do znanego orlego profilu Sherlocka H.? Według powszechnie uznawanej teorii, za sprawą aktorów - mniej niż nasz bohater Jeremy Brett kanonicznych. Podobno zresztą fajkę tę łatwo jest trzymać samymi wargami, co zostawia aktorowi wolne ręce. W szczególności zawinili Wiliam Gillette (http://www.sherylfranklin.com/sh-gillette.html) i Basil Rathbone. Trzeba im jednak, moi drodzy, tę nieścisłość wybaczyć. Pierwszy z nich to w ogóle pierwszy aktor, który grał Holmesa ever. Wybaczyć należy mu, zasadniczo, wszystko. Drugi, to legenda, która jeszcze kiedyś dorobi się na tym blogu swojego wpisu, a na razie cieszy się taką sławą, że nie widzę potrzeby zamieszczania żadnego szczególnego linka do jednej z miliona stron mu poświęconych. Boskiego profilu Basila też nie mogę niestety zamieścić - nie wypada, w notce poświęconej Jeremy'emu - więc mogę jedynie Czytelników obu płci i wszelkich upodobań zachęcić do powzdychania do niego we własnym zakresie ;) I wtedy zrozumiecie, dlaczego jemu też należy wybaczyć...

**** O tym, co stało się potem, czytaliście już na tym blogu http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/10/0644-0757-albo-o-tym-dlaczego-sherlock.html ).


No comments: