Friday, 15 May 2009

O tym, dlaczego Sherlock jednak nie zostanie ateistą...

Sherlock, który zawsze deklarował się filozoficznie poprawnie jako agnostyk*, musi wyznać, że niezmiernie zazdrości ateistom. Ateiści, to są, wbrew pozorom, ulubieńcy boga**. Ludzie, których obdarował bóg przez życzliwość czy nieuwagę łaską niewiary i nieświadomości. Niepoprawni optymiści. 

Oni Nie Wiedzą Jak To Jest.

Bowiem, jakkolwiek zaskakująco nie zabrzmi to wyznanie, Sherlock ostatnio czuje bożą obecność w swoim życiu i, bynajmniej nie w wyniku lektury forum Wychowanie w wierze, zaczyna się nawet robić lekko bogobojny***. Gdybyż to jeszcze bóg tak po prostu i prymitywnie Sherlocka nienawidził, wtedy byłoby oczywiście przykro, ale, jako że przewidywalność pomaga opanować lęk, życie przynajmniej stałoby się mniej skomplikowane. Na przykład, ograniczyłoby się do siedzenia w kątku i cierpliwego czekania, aż na suficie obluzuje się kawał tynku i spadnie Sherlockowi na łeb (cegła na ulicy już się oklepała). 
I są takie chwile, gdy ląduje Sherlock w nieznanym mieście bez portfela, komórki, dowodu, grosza, klina, fajki i widoków na powrót do domu... Gdy bóg podmienia mu datę biletu samolotowego z 12 maja na 14 lipca, co wychodzi na jaw w wylotu przeddzień... Gdy dopisuje po nocach, gdy Sherlock nie patrzy, nowe strony do powieści o biednej, świętej Indiance, którą Sherlock musi przetłumaczyć do czerwca... Gdy blokuje mu kartę kredytową z powodu dwóch złotych, gdy kasuje pół notki na bloga, podmienia pliki w komputerze jemu i jego znajomym, gdy wysyła go na rok studiów do Edynburga tylko po to, żeby wrócił Sherlock zbankrutowany finansowo, moralnie i filozoficznie, z kłopotami na dwóch uczelniach na raz, za to bez mieszkania w żadnym z trzech miast, w których oficjalnie mieszka... Gdy okrutnie wyżera z lodówki śmietanę, która miała być Sherlocka ostatnim pocieszeniem... w takich chwilach jest Sherlock bliski kapitulacji i powrotu do wiary, trochę w nadziei, że, może, jeśli się zdecyduje na ponowny chrzest, to go bóg z litości w chrzcielnicy utopi.

I wtedy właśnie bóg odpuszcza. Idzie na piwo. Wyjeżdża na wakacje (gdzieś bez dostępu do Sieci). Sherlock znajduje portfel w tym samym kebabie, w którym go niegdyś w środku nocy zgubił. Ktoś w ostatniej chwili pożycza pieniądze na przebukowanie biletu. Indianka szybciutko umiera za wiarę. Robi się tak ciepło, że można spać na Błoniach. Śmietana znajduje się w bucie za łóżkiem.
Oczywiście pierwsze sto dwadzieścia razy to się Sherlock dawał na to wszystko nabierać. Ustawiał sobie buńczuczne statusy i zacierał ręce. Witał się gąską i myślał, że teraz to już pójdzie. Dziwił się serdecznie, kiedy okazywało się dzień później, że portfel owszem, ale stówa do tyłu, lot wywalczony i tak odwołali, Indianka umiera ale na gruźlicę i na Czarodziejskiej Górze, na Błoniach psie gówna, śmietana skwaśniała a iPlus znowu odcina mu neta, podczas gdy bóg jedzie na szerokopasmowym.
Bo, moi drodzy, Sherlock dopiero dzisiaj uświadomił sobie, w co jest właściwie z tym całym bogiem grane.
Otóż, bóg gra z Sherlockiem w fochy. A jak Czytelnicy już wiedzą http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/08/o-sztuce-fochania-relacji-z-seulskiej.html , podstawową zasadą tej zabawy jest to, aby nigdy ofiary swojej nie wykończyć, przewagi zbyt miażdżącej nie osiągnąć i do jej kapitulacji nie doprowadzić.
I dlatego dzisiaj, w dniu najlepszej nowiny od wielu miesięcy, gdy pozwolił bóg Sherlockowi wrócić naprawdę do domu, czyli do ukochanego jego Instytutu, gdy jednym podejrzanie miękkim ruchem zakończył jego kłopoty na najważniejszych studiach i nawet nie zatrzasnął go rano w zepsutym tramwaju - dziś właśnie czuje Sherlock w sercu swym pewność szczególną, że nic dobrego go jutro nie czeka.
Ale przyznać też musi, że bóg to rozegrał mistrzowsko. Bo teraz nie może Sherlock nie chcieć już grać dalej...
Ma tylko jeden mizerny plan uprzedzenia boskiego natarcia. Skoro bóg tak się nudzi, że czyta jego bloga, to może kilka kolejnych notek przynajmniej na chwilę zajmie jego uwagę... 
Następna, doda, w ramach owej uwagi odwracania, będzie o miłości.

___

*filgloska. Czego oczy nie widzą, o tym nie da się z czystym filozoficznym sumieniem powiedzieć, że nie istnieje.  Jak widzą, to na zasadzie, że zmysły mogą przecież nas łudzić, zawsze można istnienie zakwestionować. Na przykład, ktoś nam mówi: Daj fajkę, widzę, że masz!, odpowiadamy: Ee, skąd, wydaje ci się. I dyskusja skończona, bo pewna siebie sceptycka fajko-kutwa speszy nawet najbardziej bezczelnego sępa empirystę. Sęp inteligentny czai się cierpliwie, aż wszystkie paczki znikną z zasięgu jego wzroku, mówi "A Sherloczek chce fajeczkę!" i spróbujcie udowodnić, że fajeczki nie macie, skoro wiadomo, że zbyt stanowczy opór skończy się w najlepszym razie zaciągnięciem Was do kiosku. W najlepszym...

**filgloska. Mała litera jest tu nie tyle prowokacją czy tandetną demonstracją braku szacunku, która mogłaby urazić część Czytelników, ile wyrazem filozoficznej niepewności co do ontycznego statusu Siły Wyższej. Trudno powiedzieć właściwie, dlaczego miałaby być ona policzalna, a jeśli policzalna, to dlaczego miałaby sumować się do Jedności, a jeśli nawet by się i sumowała, to już w ogóle nie da się orzec, czy w danej chwili chcemy się odnosić do całej tej Jedności czy do jakiegoś jej podzbioru, elementu czy mereologicznie wyróżnionej części... No i jak by się to przekładało na ortografię. I, owszem, jest to propozycja oryginalnego argumentu przeciwko odróżnianiu nazw własnych od niewłasnych. Bóg jest, zdaniem Sherlocka, nazwą fundamentalnie nieokreśloną, a już w najlepszym razie nazwą o referencji ruchomej.

***wyznanie. Lekko bogobojny jest, bo bardzo bojny w ogóle być nie potrafi. Nikt by nie potrafił, mając taką Rodzinę jak Sherlock. I tu chciał Sherlock pisać długo o tym, jak to bez Rodziny ani by (po terminie ;) do Edynburga nie poleciał, ani by (przed terminem) z radością nie wrócił, ani by pomiędzy na skajpie nie przetrwał, ani Indianki by nie ukatrupił, ani uczelni by nie obłaskawił... i takich ań jeszcze wiele pewnie by wymieniał. Ale dla bezpieczeństwa wolałby jednak na sojuszników do boga nie kablować...

5 comments:

Fixxer said...

Coś w tym jest...
Ja zazwyczaj wszystkie szczęścia i nieszczęścia jakie mnie spotykają zwalam na czysty przypadek. Ot, statystyka. Czasem lepiej, czasem gorzej ale średnio wychodzi na zero. Czasem jednak kolejne zdarzenia ukłądają się tak, jakby ktoś specjalnie ustawił przede mna tor przeszkód i chciał sprawdzić jak sobię z nim poradzę. Wtedy, gdy nikt nie widzi, prostuję środkowy palec, kieruję go w górę i pytam "Dobrze się bawisz?". I potem wszystko wraca do normy:)

Sherlock Kittel said...

Ja tak robię, jak wszyscy widzą - najlepszy dowód ta notka... Ale jak nie widzą... to się czasem trocha cykam ;)
I... ja po tym tygodniu już nie wierzę w czyste przypadki. Przynajmniej nie od czasu historii na blogu nieuwzględnionej. Pamiętasz, jak Ci pisałam, że w piątek impreza sezonu, bo w środę H się przypadkiem dowiedział, że w czwartek ma obronę? No więc w czwartek o obronie przypadkiem dowiedział się recenzent H. ... Drugie podejście we wtorek...

Cezary Klus said...

Czy Sherlock szuka śladów Boga Osobowego?! (!!!)

Sherlock Kittel said...

Ależ skąd! Ja w ogóle nie szukam. Sam mnie, jak widać, znajduje, niestety... ;) Muszę chyba szybko nową notkę dać, bo ostatnio bóg ewidentnie ma za dużo wolnego czasu.

Cezary Klus said...

"Znajduje"? Olaboga! Mam wrażanie, że nazbyt literalnie odczytuję słowa Sherlocka.