Saturday, 18 September 2010

O tym, jak się nie przeprowadzać, zwłaszcza z Kartezjuszem... część pierwsza i prawdopodobnie ostatnia.

Jak powiedziałaby Rodzina Sherlocka, ten - przyznajmy, zaniedbywany na rzecz Sherlockistycznego pieszczoszka - blog nie jest tu dla przyjemności. Ani Sherlocka ani jego Czytelników. Ma on w pierwszym rzędzie, jak Czytelnicy być może pamiętają, służyć nauce i oświeceniu, a zwłaszcza odpowiedzi na pytanie "jak nie żyć?", udzielanej na gruncie filozofii oraz przesyconych nią doświadczeń Sherlocka osobistych. Kwalifikacje Sherlocka do prowadzenia takich dydaktycznych rozważań wzrosły bez porównania, odkąd związał się z wspominaną tu już kiedyś Ukochaną Osobą, która, naturalnie, sama od początku mogła się pochwalić własnym bagażem* filozoficznych doświadczeń. (Porównując owe bagaże Sherlock zaczął się nawet zastanawiać, czy już sam pomysł związku filozofki z filozofem nie powinien zasługiwać na uhonorowanie a conto przez kapitułę Nagród Darwina).
A jednak dopiero doświadczenie wspólnej z Ukochaną Osobą przeprowadzki skłoniło Sherlocka, by  dać Czytelnikom pierwszy malutki posmak tego nowego, zdwojonego bogactwa.

Jako że nic nie należy czynić bez porządku i metody (jak mawiał, o tak, tak właśnie, Sherlock Holmes), tak i Sherlock sięgnął po instrukcje do autora najsłynniejszych tego rodzaju przykazań.


Pierwszym było nie przyjmować nigdy żadnej rzeczy za prawdziwą, zanim jej nie poznam z całą oczywistością jako takiej: to znaczy unikać starannie pośpiechu i uprzedzeń i nie obejmować swoim sądem niczego poza tym, co się przedstawi memu umysłowi tak jasno i wyraźnie, iż nie miałbym żadnego powodu podania tego w wątpliwość.


Zaczęliśmy od starannego unikania pośpiechu, bo pewne uprzedzenia, na przykład "Na pewno będzie padać!" nie są do uniknięcia. Bez pośpiechu przeto (bo do 20 jeszcze caaaaały tydzień) jęliśmy pracować nad osiągnięciem umysłowej jasności i wyraźności co do zagadnienia, bowiem bez niej nie warto zerkać nawet w stronę kolejnych punktów metody.

Po pierwsze zatem, żaden filozof nie zabiera się do roboty, zanim nie ustali podstawowych przynajmniej definicji. Jest to po części przystosowanie o charakterze ewolucyjnym - około 98 procent dyskusji z innymi filozofami polega na radzeniu sobie z podstępnymi, ze złej woli zadawanymi i z gruntu absurdalnymi pytaniami w rodzaju "ale co właściwie rozumiesz przez absolutyzację inherentnej transfiguratywności symulakru"?!. Nie chcieliśmy się obudzić gdzieś z rękami w kartonach, dźgnięci w plecy partyjską strzałą pytania o to, co właściwie przez to rozumiemy.

Już pierwsze chwile pracy nad definicją pchnęły nas na nowe tory. "Przeprowadzkę uznajemy za udaną wtedy, gdy..."...
Zaraz, "udaną"? Przecież to tyle, co "fortunną", jak w teorii performatywnych aktów mowy? Sama  myśl o skonstruowaniu performatywnej teorii przeprowadzki wzbudziła w nas zrozumiały entuzjazm, co trzeba wyjaśnić z pomocą filgloski, wyjątkowo włączonej w tekst główny posta.
Otóż performatywne teorie różnych rzeczy to na ogół takie teorie, które głoszą, że jak się te rzeczy w odpowiednich okolicznościach powie, to wtedy nie tylko coś się powie, ale i coś się w świecie wydarzy.  Trzeba tylko powiedzieć to bardzo uroczyście, najlepiej z dodatkiem "Niniejszym", który znaczy mniej więcej tyle co suma "Teraz!" i "Howgh!". Typowymi przykładami są ślub i przeprosiny ("Niniejszym biorę sobie ciebie za żonę i niniejszym z góry przepraszam") oraz "Ja myślę ja istnieję, Howgh!".


Drugim - podzielić każde z rozpatrywanych zagadnień na tyle cząstek, na ile się da i ile będzie tego wymagać lepsze rozwiązanie.

To herkulesowe zadanie wymagało szczególnej subtelności w Platońskiej sztuce dialogu. Nie raz więc i nie dwa zasiadał Sherlock z Osobą w kuchni, by w skupieniu rozważać podziały, czastki i rozwiązania.
 - Książki możemy zapakować do kartonów a ciuchy do worków - mówił Sherlock.
 - Tak... - głos Ukochanej Osoby dobywał się z trudnością ze studni Jej zadumy. - Możemy książki do kartonów.
 - A tych worków przecież można dowolnie dużo mieć. Oddzielnie letnie, oddzielnie zimowe.
 - Tak... Oddzielnie...
 - Książek nie można za dużo do jednego kartonu, bo nie da się unieść potem.
 - Ale nie mamy kartonów.
 - Worków też nie.
 - Hm.
 - A jak Ci idzie z tym Kantem?
<...>
 - Musimy ustalić plan działania - zagajała nagle Ukochana Osoba, przygnieciona odpowiedzialnością.
 - Strategię! - dopowiadał Sherlock z równym przejęciem.
 - Myślę - nadmieniała Osoba tonem kogoś, kto sprawę poddał rozwadze - że trzeba będzie zamówić taksówkę bagażową.
 - ...o tak! - zgadzał się po chwili krytycznego namysłu nad opcją rower-przyczepka-i tak dziesięć kursów Sherlock.
 - To ja zrobię kawy.
<...>

Trzecim - prowadzić myśli po porządku, zaczynając od przedmiotów najprostszych i najłatwiejszych do poznania, aby następnie wznosić się pomału, jak gdyby po stopniach, aż do poznania bardziej złożonych; należy się przy tym domniemywać prawidłowych związków nawet między tymi, które nie tworzą naturalnego szeregu.


 - No to trzeba będzie zacząć już pakować te książki, żeby potem nie było na wariata, jeszcze tylko trzy dni - sugerowała rozsądnie Ukochana Osoba.
 - To idziemy do sklepu - bohatersko oświadczał Sherlock.
 - Po kartony.
 - I worki, tylko takie grubsze.
 - Taak.
 - Tylko ja nie wiem, czy oni mają kartony.
 - Może mają?
 - Ale może nie mają.
 - Czekaj, jak to było z możliwościami w tym aktualizmie Plantingi, co mówiłaś wczoraj?
 - (...) (...) (...) czyli rozumiesz, jeśli przyjmujemy takie esencjalistyczne założenia, to Plantinga każe  nasze niedoszłe możliwe kartony rozumieć w kategoriach esencji nieegzemplifikowanych!
 - No NIE!


Ostatnim - czynić wszędzie wyszczególnienia tak dokładne i przeglądy tak ogólne, abym był pewny, iż nic nie opuściłem.


 - Zacznijmy od początku. W tym pokoju jest może ze 120 książek... - zaczęła od początku Ukochana Osoba.
 - Jeszcze moja półka z Sherloczkami! - dodał nieco urażony Sherlock.
 - To sporo kartonów nie mamy.
 - Sporo - podkreślił Sh. z pewnym entuzjazmem.

Przecież fajnie mieć tyle książek.

I tym optymistycznym akcentem "niniejszym przeprowadzka" pary filozofów chwilowo się zakończyła. Gdyby kiedyś jeszcze doszło do dalszych interesujących etapów, niezwłocznie Sherlock Czytelników zawiadomi.
Wprawdzie podobno ktoś się ma do mieszkania Sherlocka niniejszym dwudziestego wprowadzić, ale ma w tej sprawie Sh pewne wątpliwości. No bo jak ktoś się tu ma wprowadzić, skoro wszędzie leży pełno jego, Sh, i UO gratów? Sh rozważał, co prawda, żeby z uprzejmości załadować parę książek do kartonów i zrobić miejsce na regale, ale to by oznaczało, że powinien po te kartony pójść. A czy jak się tak wyprowadzi zdanie o powinnościach ze zdań o faktach to nie ma potem z tego kłopotów?

Już bezpieczniej będzie powiedzieć przybyłym nowym lokatorkom, że niniejszym przeprowadzka, że fortunna, zali wżdy rzeczy przewiezione i że nas tu wcale nie ma, Teraz! Howgh!
Może się przestraszą i uciekną.

---
*"bagaż" należy tu rozumieć zupełnie dosłownie, jako coś bardzo ciężkiego, co przyprawia może częściej o ból głowy niż pleców, a od czasu do czasu zamienia się w Bagaż Pratchetta, dostaje setki małych nóżek i wszystkimi tymi nóżkami kopas nas w dupas.

Tuesday, 23 February 2010

Sherlock K. z dumą ogłasza...

że jego blog misyjny rusza dziś z hukiem i długaśną recenzją nowego filmu pod sherlockista.blogspot.com

(Na wordpressa ma Sherlock K. focha ;) )

Wednesday, 3 February 2010

O tym, jak być szczęśliwym i czy da się bez misia?

Ze specjalną dedykacją dla uczestników Warsztatów Heglowskich...

"Nie chcesz futrzaka na posadzkę???" - zapytał z wyrzutem właściciel Sherlocka**. - "Ja to mam białego niedźwiedzia takiego, przed kominkiem leży i jak tak misio, kominek, winko jakieś i ukochana osoba - mryg mryg - to wtedy dopiero jestem szczęśliwy. Dałbym wam tego futrzaka, to byście sobie mogli wyobrazić, że kominek też jest!". - Tu zerknął właściciel pytająco na Ukochaną Osobę Sherlocka, w poszukiwaniu wsparcia w argumentacji. Sherlock podążył za jego wzrokiem z pewnym niepokojem, ale Osoba, nawet jeśli żywiła jakieś mroczne względem niedźwiedzia pożądanie, to chwilowo nie wydawała się zdolna do jakichkolwiek wypowiedzi. Sherlock zaripostował zatem błyskawicznie, że on osobiście daje radę bez misia, winka i wyobrażonego kominka, nie potrafi natomiast szczęścia odnaleźć bez tej pralki, co nam ją obiecywałeś już dwa tygodnie temu, [mryg mryg], prawda? - i tą pralką zamknął właścicielowi usta odsyłając zarazem widmo misia na bezpieczną odległość.
Do czasu.
Miś zakontratakował, jak to mają niedźwiedzie w zwyczaju, znienacka***.

<dwa dni później>

Dalsze wypadki domagają się pewnej dygresji o charakterze metateoretycznym. (A może metablogowym. Autometatematycznym?) Otóż Sherlock od dawna zazdrościł serdecznie wszystkim autorom, którzy potrafią pisać o kacu, dowcipne wymyślając typologie i metafory ze stąpaniem białego ptactwa morskiego**** układając. Sherlock, niestety, musi stwierdzić, że gdy na kaca akurat nie cierpi, to ostatnią rzeczą, którą ośmieliłby się ryzykować byłoby wypisywanie czegokolwiek na temat Wielkiego Nieobecnego, bo a nuż kac uznałby to za wywołanie go z lasu i ni z tego ni z owego pojawiłby się, by dodać Sherlockowi inspiracji? Natomiast gdy inspiracji żywej, kolczastym imadłem na czaszce się zaciskającej, ma Sherlock pod dostatkiem, to i ochota na wędrówkę przez nieskończone pustynie pokoju, by następnie w oślepiającym blasku monitora wykuwać w klawiaturze dudniącymi młotami jakieś dowcipne notki jest zdecydowanie mniejsza niż ochota żeby po prostu opaść na poduszki i umrzeć lub doczekać, aż ktoś przyniesie Sherlockowi piwo, whichever comes first. Z tego też powodu nigdy nie wyszedł Sherlock poza prostacką nieco kaca typologię: "ooooszkurwa, piwaaa"/"ooooszkurwa, za późno"/"oooo."*****.
Szczególnie zazdrości zaś Sherlock bardziej kreatywnie do tematu podchodzącym autorom tego, że mogą oni dać upust swoim emocjom, gdy przydarzy im się kac oryginalny, konwencję białych mew łamiący.

Bo - i na tym dygresję zakończmy - takiż to właśnie kac spotkał Sherlocka ostatnio, gdy zdarzyło mu się umówić z Członkinią swojej niezastąpionej Rodziny. Jako że Członkini musiała wcześnie wrócić do domu celem rejestracji, Sherlocka zaś czekał wyjątkowo trudny i długi dzień, umówienie obejmowało "jedno piwo"****** po południu. Jedno piwo skończyło się bohatersko zaledwie na dwóch, w nagrodę Sherlock wpadł jeszcze do Członkini pomóc jej przy tym USOSie, a wiadomo, jak to jest: w USOSie czasu się nie liczy, żeby się nie wkurwiać i tak od rejestracji do rejestracji, cytrynówka, wiśniówka, grzaneczki z krakowską suchą, pracowicie mijała Rodzinna noc. Wrócił tedy Sherloczek od Członkini dość już nisko nad ranem, ze zmęczenia z najwyższym trudem po krętej ulicy Królewskiej manewrując. I nawet nie podejrzewał, co czeka go nazajutrz.

Czekało go zaś przebudzenie przez bardzo dobitną świadomość, że jednak nie należy obżerać się po nocy grzankami. To, moi Drodzy, szkodzi. Bardzo. Jak wyjaśnia dygresja, samego kaca Sherlock opisywać się nie podejmie, najbardziej interesujące było wszelako kaca towarzystwo. Otóż przyplątał się kac do Sherlocka nie razem ze stadem standardowych myszek czy różowych słoni, a w towarzystwie Białego Misia.
Nieszczęśliwego białego misia. Który, dodajmy dla ścisłości, miał w oczach tylko szare łzy.
Miś dzwonił Sherlockowi w uszach i cisnął się na usta. Wola, by zaśpiewać o jego niedoli opętała skacowaną duszę Sherlocka i tylko fakt, że do godziny, o której miał podjąć Sherlock Ważne Obowiązki pozostało niepokojąco mało czasu, powstrzymał jej artystyczną ekspresję.
Z Misiem pod ręką udał się zatem Sherlock wypełniać Obowiązki, a na miejscu z pewną zgrozą odkrył, że czeka go kilka godzin dość bezczynnego pobytu w sali wyposażonej w mikrofon oraz imponującą publiczność. Ilekroć przechodził Sherlock obok mikrofonu, resztkami sił zduszając w gardle strofy pieśni o niechcianym misiu, tylekroć przypominał sobie swoje twarde słowa. Nie, miś nie jest mi do szczęścia potrzebny... niech leży tam... samotny... nie, nie spojrzę, nie przypomni, nie przypomni... nie zaśpiewam, nie, NIE, NIEEEEEE...
Uratował Sherlocka fakt, że po okresie bezczynności przyszła pora na sześć godzin liczenia, sprawdzania, przekładania i przeliczania raz jeszcze z wpisem do bardzo małej migoczącej tabelki w Excelu a takie coś na kacu, przyznacie, bardziej niż do śpiewu skłania nas do natychmiastowego telefonu do rodziców z mordą: jak mogliście mnie począć i wydać na to pastwisko losu/padół goryczy?! Miś sobie poszedł, a Sherlock, już po wszystkim, poczołgał się do tramwaju, obojętny na losy wszystkich niedźwiedzi tego świata, choćby w oczach miały z żalu krew torturowanych przedstawicieli plemienia Na'vi.
Chwiejnym krokiem przekroczył próg domu i położył się w płaszczu na podłodze, pewien, że już nic gorszego tego dnia go nie spotka, zwłaszcza zaś ze strony Misia.

Mylił się.
Bo to był właśnie ten moment, gdy Ukochana jego Osoba, z której bohatersko zaciśniętych warg aż do owej chwili nie wydarło się nawet westchnienie skargi na bezduszną decyzję Sherlocka, w końcu dała upust tłamszonej tęsknocie.
"Hej dziewczyno...o-o... spójrz na misia...a-a..." - zanuciła rzewnie i Sherlockowi doprawdy nie pozostało nic innego, jak po odśpiewaniu pieśni do końca wykasować sobie numer właściciela z telefonu, żeby przypadkiem nie zadzwonić do niego z błaganiem o tego futrzaka na posadzkę.

Rany, no, ale w końcu na cholerę mu pralka... bez misia...

---
*filgloska nr 1: Hegiel był to znany bieszczadzki filozof (znany zwłaszcza kaowcowi w sanatoryjnym lokalu gastronomicznym wysokiej klasy Dedal i szczególnie podczas wieczorków zapoznawczych dla kuracjuszy, które polegają na zapoznawaniu kuracjuszy z uczestnikami Warsztatów Heglowskich). Jego Bieszczadzki Duch (genius loci), zaklęty w butelki pod skróconym tytułem Genius, wciąż sprzedawany jest w okolicznych sklepach w korzystnej cenie 8 złotych. Hegiel ustalił, między innymi, skąd bierze się treść doświadczenia percepcyjnego - patrz filgloska nr 2

**Właściciel mieszkania, w którym Sherlock mieszka - mimo wszelkich podobieństw do jamnika wciąż się Sherlock własnego właściciela nie dorobił.

***filgloska nr 2: Jak się wydaje, filozofowie dotąd nieco zbyt wiele uwagi poświęcali sprawom podstawowym: czy byt istnieje? jak byt istnieje? dlaczego istnieje raczej byt niż niebyt/nicość/odbyt/ku-byt? etc., a gdy już ustalili, że istnieje i że mniej więcej podobny jest do tego, co się danemu autorowi jawiło jako szczególnie doskonałe (kula, Bóg, flaszka zimnej Finlandii o smaku limonki), osiadali na laurach i mało kto doprawdy zadał sobie kluczowe zdaniem Sherlocka pytanie: GDZIE istnieje byt? Nie chodzi tu Sherlockowi o "gdzie" dekadencko fylozoficznie przerafinowane (na które odpowiedzią jest "w myśli", "w pojęciu" lub "no, tam, yyy, na zewnątrz"), a raczej o "gdzie" dosłowne jak dworzec kolejowy, Małkinia, Tłuszcz i Koluszki. O to "gdzie", które następnie może nam wyjaśnić wszystkie filozofii dramatyczne "dokąd" i "skąd" -"unde malum?", "skąd biorą się dane zmysłowe?" "dokąd tupta nocą jeż?" "A skąd ja mam to wiedzieć?!" Otóż właśnie w Bieszczadach ustalono dzięki pracowitej lekturze Hegla, że podobnie jak wspomniany atak białego niedźwiedzia, Pojęcie, drzewo na drodze zmęczonych uczestników wracających do domków przez las, zło, nagły brak Geniusa, także i treść doświadczenia percepcyjnego przychodzi zazwyczaj znienacka - i to w Nienacku należy zatem upatrywać głównego ośrodka bytu we wszechbycie.

****Sherlock celowo unika dosłownego przywołania wszystkim znanego tytułu, a to z powodu indeksowania google. Otóż nie chciałby, by do "przygód Sherlocka K." przyprowadziły gugle rzesze Czytelników pytających o "tupot białych mew". Ups.

*****Tu Sherlock po raz kolejny składa hołd autorowi jednej z ważniejszych maksym, jakie zna, a prywatnie - przypadkiem, naturalnie - również uczestnikowi Warsztatów Heglowskich, który pouczył go niegdyś, by postępował zawsze tak, aby nie dopuścić do sytuacji, w której kac wyprzedza klina.

****** "Jedno piwo" jest to błąd o charakterze gramatycznym, ponieważ piwo, wbrew pozorom, nie jest rzeczownikiem do końca policzalnym. To jest, można przy barze policzyć osoby, które piwo chcą i zgłosić następnie życzenie: "cztery, nie, yy, pięć... znaczy... wszyscy prosimy piwo". Można też liczyć piwa, które się wypija, ale wtedy piwo też nie jest "jedno", tylko ewentualnie pierwsze, drugie, trzecie, czwarte... yy, chyba piąte... no, w każdym razie troszkę już wypiliśmy... dalej to jakby mniej pamiętam...um, sorry, ale jak ty masz na imię?... a ja?...etc.
Można wreszcie liczyć NA piwo, ale wtedy to już na pewno nie na "jedno".