Tuesday, 11 March 2008

O tym, dlaczego czasem smutno jest być heglistą, część pierwsza, jak zwykle bardzo niedydaktyczna...

O ile miłość Sherlocka do Kanta nigdy - nie licząc historii opisanej wpis niżej - cierpień specjalnych mu nie przysparzała, także z uwagi na łatwość rozdzielenia sentymentów serca i racji rozumu, o tyle zdarzały się w jego (Sherlocka) życiu takie znajomości, które zaiste kalectwo kształcą przez szlachetne blizny.

Bo, moi drodzy, Hegla nie kochać się nie da, ale czasami jest to miłość trudna.

Sherlock zawsze uważał, że na (dobre) zajęcia nie tylko warto czytać zadane teksty, ale że jest to wręcz pewien imperatyw (patrz Kant). Tym bardziej, jeśli tekst ów należy do żelaznej klasyki historii filozofii, a zwłaszcza - zwłaszcza! - jeśli tekst ów napisał ktoś, kto zawsze ma rację, czyli Hegel. Kiedy więc zdarzyło się tak, że wieczorem przed porannymi (dobrymi) zajęciami z Hegla, padł Sherlock snem zmorzony tekstu uprzednio nie przeczytawszy, Duch Sherlocka poczuł się w słabej cielesnej skorupie uwięziony i o godzinie piątej zażądał wyzwolenia.
Wstał tedy rozespany Sherlock, zaparzył resztki kawy ("dla Ciebie zjadłe smakują trucizny!") i w poczuciu, że choć może i jest to upokarzające, żeby Obowiązek wybudzał go po trzech godzinach snu, ale że przecież miłość ci wszystko wybaczy ("dla Ciebie więzy, pęta niezelżywe!").

I oto, jaka spotkała go nagroda...

"Żywa substancja jest bytem, który naprawdę jest podmiotem, albo, innymi słowy, jest bytem, który jest naprawdę rzeczywisty tylko o tyle, o ile substancja jest ruchem zakładania i ustanawiania siebie samego (des Sichselbstsetzens), czyli zapośredniczeniem (Vermittlung) między swoim stawaniem się czymś innym (das Sichanderswerden) i sobą samym."

...tu Sherlock zapalił papierosa... Ale Duch krzyczał "dalej!"

"Jako podmiot jest ona czystą prostą negatywnością i właśnie dlatego rozdwojeniem prostej niezłożoności, czyli przeciwstawnym podwojeniem, które ze swej strony jest negacją obojętnej różności i jej przeciwieństwa; i tylko ta rekonstruująca sama siebie równość, czyli tylko ta refleksja kierująca się ku sobie w tym, co inne, jest prawdą - a nie pierwotna jednia jako taka, czy jednia bezpośrednia jako taka."

(G. W. F. Hegel, Przedmowa do Fenomenologii ducha, str. 26 wydania polskiego - podaję na wypadek, gdybyście myśleli, że zmyślam. Niestety, to autentyk...)

Tu Sherlock zapalił czwartego papierosa, a Duch jego pomyślał, że jeżeli tak ma wyglądać uświadamianie sobie własnej wolności, to nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać.

Ale, moi drodzy, happy endu tej historii nie będzie. Bo Sherlock dobrze wie, że Duch, tym smutnym doświadczeniem pouczony, następnym razem wybudzi go po prostu wcześniej i do lektury zagoni bardziej oprzytomniałego.
Bo miłość - kochani! - wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję... I nawet Hegla przetrzyma...

***
Spokojnie, żadnej filgloski chwilowo również nie będzie ;) Ja też nic z tego nie rozumiem...

Monday, 3 March 2008

O filozofii bardzo (nie)praktycznej, część pierwsza

Na mocny początek o tym, dlaczego nie należy być kantystą...

W ramach krótkiej filgloski autobiograficznej trzeba powiedzieć, że filozoficzna pasja Sherlocka pewnie nie przybrałaby tak zatrważających rozmiarów, gdyby nie fakt, że pewnego wiosennego dnia pod koniec pierwszego roku swoich studiów Sherlock szaleńczo się zakochał. Od pierwszego wejrzenia. Ślepo, bez granic i bez pamięci. Był słoneczny czerwcowy poranek, kwitły kasztany, kwiliły ptaszęta, a Sherlock wpadł do biblioteki na pół godziny przed ćwiczeniami z ontologii... Bez entuzjazmu pochwycił "Krytykę czystego rozumu", dopadł fragment o krytyce dowodu ontologicznego na istnienie Boga...spojrzał nieufnie...w pośpiechu wzrokiem ogarnął kilka stron gęstego niemieckiego wywodu... i oto niespodzianie Kant objawił mu się lśniącym kryształem w trzech wymiarach przestrzennych, dwóch logicznych i jednym bezczasowo genialnym...
I chociaż zakochanie minęło, a raczej z zadurzenia jednym tekstem miękko przeszło w odurzenie filozofią w ogóle, chociaż Kant okazał się wyznawcą Mitu Danych Zmysłowych, a z tymi talarami to przecież w gruncie rzeczy banał, to wszak pierwszej miłości się nie zapomina i do dziś żywi Sherlock do starego pedanta z Królewca nieogarniony sentyment.

Ale czasami, czasami przychodzą takie chwile, że cisnąłby Sherlock tego Kanta precz w kałużę.
A zwłaszcza już cisnąłby Kanta kontrowersyjną doktrynę etyczną...
***

Jak wiadomo, w Krakowie deszcz pada, deszcz pada jesienny i nie tylko na Brackiej, ale i na przystanku, gdzie na tramwaj czekał dziś długo przemarznięty i chory Sherlock. Ponieważ na świecie istnieje tylko jedna niezawodna metoda wzywania tramwaju - zapalenie nowego papierosa - wyszedł przeto Sherlock karnie spod wiaty, powlókł się przepisowe pięć metrów dalej i skulony w strumieniach zimnego deszczu-z-wiatrem oddał się swoim małym radościom.
Ledwo rozżarzył się leniwie koniuszek przemokłego peta, pochwycił Sherlock czyjeś ciężkie i przepastne spojrzenie. Podniósł przeto głowę i z niejaką melancholią stwierdził, że świdruje go pełnym wyrzutu wzrokiem typowy krakowski chybalump. (Chybalump różni się od lumpa tym, że wprawdzie płaszcz ma wyśmodruchany i cuchnący, twarz nieświeżą i zmiętą, paznokcie czarne a i fonia wiele pozostawia do życzenia, ale brak mu niektórych esencjalnie lumpowych własności, na przykład wózka, reklamówki, czapki czy też smrodu pewnego określonego rodzaju. Różnice są subtelne, o pomyłkę łatwo i od czasów studenckich pochopnie Sherlock nigdy i nikogo za lumpa nie uznaje.)
Chybalump, jako się rzekło, łypnął na Sherlocka smutno raz i drugi, ponurym spojrzeniem pożerając Sherlockowego papierosa... A wtedy Sherlock, zamiast się odwrócić, odejść lub wsiąść choćby i do niewłaściwego tramwaju, zadał sobie najgłupsze pytanie z możliwych...
..."czy chciałabym, by maksyma mojego postępowania stała się powszechnym prawem?"
No oczywiście, nie. Świat, w którym ludzie muszą moknąć bez fajki, to jest świat zły, podły i nie do przyjęcia. Czy ci, którzy akurat w papierosy opływają, nie mogą zdobyć się na drobny gest wobec mniej hojnie przez los obdarowanych? Chybalump wprawdzie szczególnego współczucia Sherlocka nie budził, ale to przecież z kantowskiego punktu widzenia tylko lepiej. Nie sentymenty winny nasze uczynki motywować, lecz czysty, wykoncypowany obowiązek.
I tak refleksją etyczną napełniony, wyciągnął Sherlock paczkę zachęcającym gestem i z promiennym uśmiechem zapytał: "Może fajkę?".
Ale zamarł promienny uśmiech na obliczu Sherlocka.
Bo chybalump łypnął nań po raz wtóry i podnosząc głos, tak by słyszeli go wszyscy na przystanku, warknął: "Nie wolno palić w miejscach publicznych."
Sherlock, takim dictum zastrzelony, odparł pokornie, że nie stoi przecież na przystanku.
"No to co - dobił go chybalump. - I tak odbiera pani wszystkim apetyt. Na śniadanie. Obiad. - Tu charknął. - I kolację."

I co? Maksyma słuszna. Obowiązek spełniony. A nikt już dziś nie ma apetytu.

A to wszystko gwoli wyjaśnienia, dlaczego od jutra, moi drodzy, Sherlock rzuca Kanta i częstuje wyłącznie znajomych, inteligentnych i wysokich brunetów.

***
Tymczasem jeszcze dziś zamiast filgloski piosenka, którą ktoś powinien był kiedyś Kantowi zaśpiewać, a może do wielu katastrof w historii namysłu etycznego nigdy by nie doszło...

Ze specjalną dedykacją dla wszystkich teoretyków moralności...