Monday 3 March 2008

O filozofii bardzo (nie)praktycznej, część pierwsza

Na mocny początek o tym, dlaczego nie należy być kantystą...

W ramach krótkiej filgloski autobiograficznej trzeba powiedzieć, że filozoficzna pasja Sherlocka pewnie nie przybrałaby tak zatrważających rozmiarów, gdyby nie fakt, że pewnego wiosennego dnia pod koniec pierwszego roku swoich studiów Sherlock szaleńczo się zakochał. Od pierwszego wejrzenia. Ślepo, bez granic i bez pamięci. Był słoneczny czerwcowy poranek, kwitły kasztany, kwiliły ptaszęta, a Sherlock wpadł do biblioteki na pół godziny przed ćwiczeniami z ontologii... Bez entuzjazmu pochwycił "Krytykę czystego rozumu", dopadł fragment o krytyce dowodu ontologicznego na istnienie Boga...spojrzał nieufnie...w pośpiechu wzrokiem ogarnął kilka stron gęstego niemieckiego wywodu... i oto niespodzianie Kant objawił mu się lśniącym kryształem w trzech wymiarach przestrzennych, dwóch logicznych i jednym bezczasowo genialnym...
I chociaż zakochanie minęło, a raczej z zadurzenia jednym tekstem miękko przeszło w odurzenie filozofią w ogóle, chociaż Kant okazał się wyznawcą Mitu Danych Zmysłowych, a z tymi talarami to przecież w gruncie rzeczy banał, to wszak pierwszej miłości się nie zapomina i do dziś żywi Sherlock do starego pedanta z Królewca nieogarniony sentyment.

Ale czasami, czasami przychodzą takie chwile, że cisnąłby Sherlock tego Kanta precz w kałużę.
A zwłaszcza już cisnąłby Kanta kontrowersyjną doktrynę etyczną...
***

Jak wiadomo, w Krakowie deszcz pada, deszcz pada jesienny i nie tylko na Brackiej, ale i na przystanku, gdzie na tramwaj czekał dziś długo przemarznięty i chory Sherlock. Ponieważ na świecie istnieje tylko jedna niezawodna metoda wzywania tramwaju - zapalenie nowego papierosa - wyszedł przeto Sherlock karnie spod wiaty, powlókł się przepisowe pięć metrów dalej i skulony w strumieniach zimnego deszczu-z-wiatrem oddał się swoim małym radościom.
Ledwo rozżarzył się leniwie koniuszek przemokłego peta, pochwycił Sherlock czyjeś ciężkie i przepastne spojrzenie. Podniósł przeto głowę i z niejaką melancholią stwierdził, że świdruje go pełnym wyrzutu wzrokiem typowy krakowski chybalump. (Chybalump różni się od lumpa tym, że wprawdzie płaszcz ma wyśmodruchany i cuchnący, twarz nieświeżą i zmiętą, paznokcie czarne a i fonia wiele pozostawia do życzenia, ale brak mu niektórych esencjalnie lumpowych własności, na przykład wózka, reklamówki, czapki czy też smrodu pewnego określonego rodzaju. Różnice są subtelne, o pomyłkę łatwo i od czasów studenckich pochopnie Sherlock nigdy i nikogo za lumpa nie uznaje.)
Chybalump, jako się rzekło, łypnął na Sherlocka smutno raz i drugi, ponurym spojrzeniem pożerając Sherlockowego papierosa... A wtedy Sherlock, zamiast się odwrócić, odejść lub wsiąść choćby i do niewłaściwego tramwaju, zadał sobie najgłupsze pytanie z możliwych...
..."czy chciałabym, by maksyma mojego postępowania stała się powszechnym prawem?"
No oczywiście, nie. Świat, w którym ludzie muszą moknąć bez fajki, to jest świat zły, podły i nie do przyjęcia. Czy ci, którzy akurat w papierosy opływają, nie mogą zdobyć się na drobny gest wobec mniej hojnie przez los obdarowanych? Chybalump wprawdzie szczególnego współczucia Sherlocka nie budził, ale to przecież z kantowskiego punktu widzenia tylko lepiej. Nie sentymenty winny nasze uczynki motywować, lecz czysty, wykoncypowany obowiązek.
I tak refleksją etyczną napełniony, wyciągnął Sherlock paczkę zachęcającym gestem i z promiennym uśmiechem zapytał: "Może fajkę?".
Ale zamarł promienny uśmiech na obliczu Sherlocka.
Bo chybalump łypnął nań po raz wtóry i podnosząc głos, tak by słyszeli go wszyscy na przystanku, warknął: "Nie wolno palić w miejscach publicznych."
Sherlock, takim dictum zastrzelony, odparł pokornie, że nie stoi przecież na przystanku.
"No to co - dobił go chybalump. - I tak odbiera pani wszystkim apetyt. Na śniadanie. Obiad. - Tu charknął. - I kolację."

I co? Maksyma słuszna. Obowiązek spełniony. A nikt już dziś nie ma apetytu.

A to wszystko gwoli wyjaśnienia, dlaczego od jutra, moi drodzy, Sherlock rzuca Kanta i częstuje wyłącznie znajomych, inteligentnych i wysokich brunetów.

***
Tymczasem jeszcze dziś zamiast filgloski piosenka, którą ktoś powinien był kiedyś Kantowi zaśpiewać, a może do wielu katastrof w historii namysłu etycznego nigdy by nie doszło...

Ze specjalną dedykacją dla wszystkich teoretyków moralności...

No comments: