Drodzy Czytelnicy,
dzisiejsza notka pełna będzie niezdecydowania, jak niezdecydowania pełen jest zbiór światów możliwych obecnie dostępnych dla Sherlocka. W zasadzie – ale tylko w zasadzie – Sherlock właśnie wrócił z Korei, gdzie, w zasadzie, uczestniczył w Światowym Kongresie Filozofii. W zasadzie, wrócił tylko na miesiąc, bo za miesiąc, w zasadzie, wyprowadza się do Edynburga, gdzie, w zasadzie, rodzić się winny dla Was notki filozofią i whisky (zamiast, jak dotychczas, wódką) płynące. W zasadzie zatem, to, co teraz powinno nastąpić, to humorystyczna relacja z Seulskiej Anabazis Sherlocka. I, w zasadzie, ale tylko w zasadzie pierwszy jej odcinek nastąpi.
Bo, moi drodzy, w istocie żarty się skończyły. Dzisiaj przekonacie, się, że Filozofia Uczy Jak Nie Żyć ponieważ każdy, kto kiedykolwiek filozofii dał się ukąsić, może tej wiedzy potrzebować.
Podobnie jak w wypadku tłumaczy-alkoholików, Sherlock nie ma oczywiście – w zasadzie - żadnych sprecyzowanych intuicji w kwestii liczby samobójstw wśród filozofów. Z drugiej strony - również w zasadzie – nie uważa jednak, by przypadki, w których nazbyt dosłowne potraktowanie ludzkiej egzystencji jako Sein-zum-Tode skłania filozofa do przedwczesnego i własnoręcznego zakończenia owej egzystencji, stanowiły o morderczej potędze Filozofii jako takiej. Nie jest to też odpowiedni moment, by roztrząsać, dlaczego Sherlocki oraz inni ludzie filozofią ukąszeni, ilekroć Muza odwraca się do nich du...mnym i nieprzystępnym obliczem i braknie im świeżych pomysłów do obróbki, kierują resztki energii wygłodniałego intelektu** na obmyślanie 20 metod samobójstwa przy pomocy arbuza*.
Dzisiaj zajmiemy się – po raz pierwszy, choć, w zasadzie, nie ostatni – zagrożeniami, które czyhają na filozofa w jego filozoficznym życiu codziennym. Wszak cala Seulska Anabazis Sherlocka wzięła się stąd, że do istoty filozoficznego życia filozofa należy, w zasadzie, uczestnictwo w konferencjach. A uczestnictwo w Dwudziestym Drugim Światowym Kongresie Filozofii w Seulu należało do największych wyzwań w całym Sherlocka życiu w ogóle.
Prolog, kiedy to Sherlock oraz jego równie przez filozofię przeżarty Towarzysz Filozoficznych Wojaży (TFW) na zmianę gubili wszelkiego rodzaju dokumenty tożsamości, cudem z uczelni wyszarpane dewizy, pojęcie o tym, jak załatwić hotel oraz najróżniejsze przedmioty, które na konferencji filozoficznej mogą się przydać (na przykład: własny referat) w zasadzie sam w sobie dostarczył niemałych emocji, a prawdopodobieństwo, że Sherlock lub TFW lub oboje na raz zginą z ręki własnej (wzajemnej), cudzej lub instytucjonalnej momentami przekraczało 273 procent. Wyjazd na filozoficzną konferencję ma jednak większy metafizyczny ciężar niż byle wypad na wczasy więc już na tydzień przed wylotem plan dotarcia na lotnisko mieli Sherlock oraz TFW opracowany w najdrobniejszych szczegółach. Sherlock zamierzał, na przykład, jechać do Warszawy w niedzielę, 27 lipca i na Okęcie dotrzeć ze spokojem i godnością 29, we wtorek, o poranku. TFW dla bezpieczeństwa postanowił do stolicy przybyć już w sobotę, 25 lipca i z Sherlockiem spotkać się na Odlotach we wtorek, 28. Oba plany nie były pozbawione rozsądku, bo w rzeczywistości 29 lipca faktycznie wypadał we wtorek, jak sądził Sherlock, a odlot samolotu faktycznie wypadał 28, jak podkreślał TFW. Drobne niedoskonałości zostały jednak skorygowane, dzięki czemu podróżnicy nasi mogli z niekłamanym filozoficznym zdumieniem powitać fakt, że stosownego dnia dotarli na właściwe lotnisko, oboje z przejęcia równo pół godziny przed czasem.
Banalnych zagrożeń związanych ze startem, przesiadką w Amsterdamie, gdzie przed lotniskiem Schiphol krążą w wieczornym powietrzu dźwięki z filmów Kieślowskiego i kuszące wonie Coffee-shopów oraz tłumem Koreańczyków lekce sobie ważących zakaz używania elektroniki choćby przez dziesięć minut lądowania nawet nie sensu przytaczać.
Fakt, że Koreańczycy jak źrenicy oka strzegą wstydliwego sekretu, jakim jest znajomość angielskiego co najmniej w piśmie i otwarcie pozwalają sobie co najwyżej na lekką zmianę akcentów w potoku wdzięcznej koreańskiej mowy także sam w sobie niebezpieczny się nie wydawał. Właściwy autobus z lotniska do hotelu odnaleźli Sherlock i TFW w niecałe trzy papierosy.
I tak naprawdę dopiero w hotelu powinni byli sobie uświadomić, jak nikłe są ich szanse na powrót cało do domu.
W pokoju bowiem oprócz standardowego wyposażenia, morderczej klimatyzacji i dobrze znajomych, kojących obiektów w rodzaju popielniczki znajdowały się przedmioty budzące głęboką nieufność a w skrajnych wypadkach metafizyczny lęk. Szafa działająca jak lodówka (to jest tak, że nie da się jej przyłapać z wyłączonym światłem), czy wielka latarka na ścianie to jeszcze mieściło się w granicach dobrze pojętej egzotyki. Druga latarka w szufladzie, stos informacji o postępowaniu na wypadek bliżej nieokreślonych – to jest, określonych wyłącznie koreańskimi krzaczkami – katastrof jednak podgrzała nieco atmosferę, a już element wyposażenia w postaci około dwumetrowej długości sznura, który należało przywiązać do haka w podłodze przyprawił Sherlocka o pełne fatalizmu dreszcze. Sznur sam w sobie nie jest stosownym elementem wyposażenia pokoju filozofa (wyobrażacie sobie, ileż można wymyślić arbuzowo-sznurowych kombinacji?) a już jeżeli dwumetrowy sznur służący do zwieszenia się z piątego piętra, ma robić za gwarancję bezpieczeństwa przed jakimś zagrożeniem, to Sherlock wolałby owego zagrożenia w ogóle sobie nie wyobrażać. Wprawdzie ekwipunek ratunkowy pokoju obejmował również telefon alarmowy w łazience, ale Sherlock od początku podejrzewał, że znajduje się on tam wyłącznie na wypadek nagłego zaatakowania gościa przez bideto-ubikację rodem prosto z „Terminatora”. Potwór ten elektro-hydrauliki miał pięć pokrytych krzaczkami guziczków, trzy lampki i bardzo podejrzanie mrugał. Konkretnego przeznaczenia guziczków nie udało się, niestety – a może na szczęście - ustalić. To znaczy, ani Sherlock ani TFW nie ma pewności, czy między faktem ponaciskania wszystkich guziczków a nagłym przybyciem boya z recepcji, który zgięty w pół wręczył Sherlockowi szampon zaistniał związek przyczynowo-skutkowy czy tylko korelacja czasoprzestrzenna.
Z pewnością jakieś funkcje pełniły również rozliczne przyciski i przesuwki pokrywające pancerną obudowę ogromnego czajnika (Czajnika!), który dominował swoim istnieniem całe wnętrze pokoju, od czasu do czasu wydając z siebie dźwięki zbliżone do charczenia Lorda Vadera. Jednak jeszcze bardziej niż podejrzenia o udział Czajnika w Ciemnej Stronie Mocy niepokoił Sherlocka fakt, że za nic nie dało się Go wyłączyć (wprawdzie TFW twierdzi uparcie, że pod koniec pobytu opracował subtelną technikę opartą na pełnym wyczucia przyciskaniu odpowiedniej kombinacji guziczków dokładnie w odpowiednich momentach, ale już znacznie prostszym filozoficznie wyjaśnieniem byłoby orzec, że Czajnik po prostu TFW polubił i w łaskawości swojej pozwolił mu w to uwierzyć). Po wyciągnięciu wtyczki Czajnika z kontaktu charczenie zdecydowanie przycichało, a pary leciało jakby mniej, ale któż wie, co taki Czajnik od prądu odłączony może w zemście uknuć?
W zasadzie jednak, gdy minęła szczęśliwie pierwsza groźna noc, zaczęło się Sherlockowi i TFW wydawać, że skoro na miejsce dotarli, skoro pokój okiełznali, to przez resztę konferencji przejdą krokiem spacerowym.
W zasadzie.
Ciąg dalszy, w zasadzie, jeszcze nastąpi...
*Jak niektórym wtajemniczonym wiadomo, Sherlock obmyślił w swoim czasie dziesięć takowych metod po czym postanowił jednak zająć się czymś stosowniejszym do powagi sytuacji i przerzucił się na bardziej melancholijne rośliny w rodzaju szpinaku.
** Jak do tej pory, zagadki Sherlocka, choć cieszyły się pewną popularnością, to wszelako przeważnie nie doczekiwały się poprawnych odpowiedzi. Autor poniższego cytatu jest oczywisty. Pół litra każdemu, kto cytatu na sobie doświadczył;)
1 comment:
cudo! czekam na part2. napisz też o spotkaniu z P. w drodze do monopolowego i historii J.T. z japońską toaletą! :*
Post a Comment