Saturday 20 June 2009

O tym, dlaczego wybuchła II wojna światowa... Zresztą... Po prostu BASIL.

Dzisiejszy wpis dedykuję nieżyjącemu już niestety Richardowi Valleyowi, twórcy najcudowniejszego z forów o Sherlocku (patrz linki) oraz fontannie wiedzy na temat filmów z Rathbone'em i Bruce'em. Wydanie tych filmów z jego komentarzami polecam każdemu wielbicielowi kina lat 40 w ogóle. Tak, posiadam i udostępniam ;)




To jedna z tych notek, w wypadku których brak wstępów, tłumaczeń, dlaczego akurat ten temat i przygotowywania Czytelników na to, co nastąpi, sam w sobie jest wstępem, uzasadnieniem i samowytłumaczającą się eksplanacją.


Oto Ten (The) Marmurowy Profil Basila Rathbone'a,


bez wątpienia najsłynniejszy profil Sherlocka H. w dziejach.



No, może oprócz tego:

;)


Nieprzedstawiony tu Basila Rathbone'a profil prawy okrył się nieco mniejszą sławą, a szkoda, bo w niczym lewemu nie ustępuje.
W wypadku Basila w ogóle trudno mówić o ustępowaniu czegokolwiek czemukolwiek. To znaczy, niewątpliwie, nie przystoi mi po ostatniej notce - http://przygodysherlockak.blogspot.com/2009/06/o-tym-dlaczego-nalezy-uwazac-notka-pena.html - nie zaznaczyć, że choć na temat tego, czy to Brett czy też Rathbone zasłużył na miano "the definitive Sherlock Holmes" nie milknie zażarta dyskusja pokoleń holmesologów i do licznych dochodzi rękoczynów* i rozwodów, ustępuje Boski Basil Jedynemu Jeremy'emu. Ustępuje mu jednak na takiej trochę zasadzie, na której najlepsza nawet Lavazza ustąpi schłodzonemu Absolutowi Ruby Red. Jedno i drugie to szlachetna rozkosz podniebienia, zachwycająca zwłaszcza o zachodzie (lub wschodzie) słońca (lub księżyca), ale genre zdecydowanie nie ten sam.
Analogię tę można łatwo pogłębić. Rathbone - zdaniem Sherlocka K. przynajmniej, Wy osądźcie sami - nie uzależnia w sposób tak dramatyczny jak Brett, nie dociera do samego serca widza serca, nie zamracza umysłu, pamięci o innych Sherlockach nie wymazuje, nie rozpala emocji trudnych do okiełznania ani łez spod przymkniętych ze wzruszenia powiek nie wyciska. Uśmiech jego to przyjemność estetyczna niewątpliwa, ale nie dowód na to, że świat jest lepszym miejscem niż nam się jeszcze przed chwilą zdawało. Rathbone'a, jednym słowem, się nie kocha. A jednak nie znajdziecie ani jednego Holmesisty, który Rathbone'a otwarcie by nie lubił - przynajmniej Sherlock jeszcze nigdy na taką opinię w bezkresnym Holmesowym Internecie nie natrafił.
Jest to wszelako zjawisko z pewnych powodów zaskakujące i sympatia w wielu orto-holmesyjnych kręgach bolesna, niosąca ze sobą wręcz posmak zakazanego owocu.
O ile bowiem Basil Rathbone z wyglądu, głosu, manier, zachowania i wręcz urodzenia (choć w egzotycznym RPA ;) na Holmesa nadawał się wprost rewelacyjnie, o tyle Duch Dziejów najwyraźniej przeczuwał narodziny Bretta, bowiem uniemożliwił mu stanowczo to, by kiedykolwiek zagrał Sherlocka Prawdziwego. Czytelnik musi mi w tym miejscu przyznać, że o takiej przyczynie wybuchu II wojny światowej jeszcze nie słyszał, prawda?
Trzeba tu powiedzieć, że Holmesiści należą do nielicznych szczęśliwców, którzy rok 1939 kojarzą z czymkolwiek radosnym - wtedy bowiem powstały filmy, bez których świat byłby dziś zupełnie inny. The Adventures of Sherlock Holmes oraz The Hound of the Baskervilles, starring Basil Rathbone as Sherlock Holmes and Nigel Bruce as Doctor Watson. Sherlock nie może sobie odmówić...



...wszyscy, którzy znają to uczucie, kiedy po latach ogląda się początki jakiejś Wielkiej Przygody** (członkom innych bliskich sercu fandomów poleca Sherlock wyszperanie oryginalnego trailera do Gwiezdnych Wojen albo poczytanie fragmentów presokratyków), wiedzą, jak drżącą ręką wstawiał tu Sherlock zdjęcie tego wspaniałego plakatu. Wtedy nie tylko powstały dwa pierwsze filmy z Serii czternastu, ale narodziła się para, która w popularnej wyobraźni do dziś funkcjonuje jako Holmes i Watson.
Wysoki, drętwy nieco i wyniosły detektyw o szlachetnej aparycji oddającej nieskalany ludzką cechą charakter i wszelkich możliwych zdolnościach, jakie posiąść może amerykański heros bez przebierania się za pająka lub nietoperza oraz uroczy skądinąd, acz wątły na ciele i umyśle staruszek, którego każdy z nas chciałby mieć w charakterze pradziadka od wspólnego popijania domowych nalewek i długich, bełkotliwych nieco i niekoherentnych rozmów przy choince o młodzieńczych wyczynach ciotecznej babci Antosi. Bruce-Watson doczekał się zresztą na holmesologicznych forach homeryckiego niemal epitetu. Jak Hektor to rycerz w lśniącym szyszaku, tak Bruce to "mumbling-bumbling" doctor, a po zastanowieniu nie sposób też mu odmówić miana nieco "krowiookiego".
Ten skandalicznie niekanoniczny obraz naszego doktora, który raz na zawsze, wbrew wszelkim wysiłkom wielu innych cudownych aktorów podejmujących tę rolę***, wrył się w pop-świadomość jako John H. Watson, MD, to jednak dopiero pierwszy z powodów, dla których filmom z Rathbone'em do ortodoksji daleko.
Drugi to taki, że w roku 39 zdarzyło się też parę innych rzeczy, które świat odmieniło, zwłaszcza zaś odmieniły serię filmów o Holmesie i Watsonie. Te pierwsze dwa, wyprodukowane jeszcze przez XXth Century Fox, zrealizowano jako bądź co bądź ekranizacje Conan Doyle'a (choć Adventures przy najlepszej woli określić można jako "na motywach" ;) ), jako kostiumowe filmy w wiktoriańskim sztafażu. W roku 1942 sprawy zaszły już za daleko, produkcję Holmesów z Rathbone'em przejął Universal Pictures i nie można było sobie pozwolić na historyczną beztroskę. Holmes przesiadł się z dorożki do samochodu, a nawet samolotu i w przerwach między rozwiazywaniem szpiegowskich afer i ratowaniem świata wygłaszał patriotyczne apele wojenne. Choć te akurat filmy z oczywistych względów okazały się najbardziej ze wszystkich nieudane, uwspółcześnienie kinowych Sherlocków przyniosło przynajmniej jedną fascynującą konsekwencję: gdy wszystkim znudziło się już oglądanie wojny jeszcze i na ekranie, Sherlocki z Rathbone'em i Bruce'em przybrały klasyczną niemal formę rozkwitającego wówczas kina noir. Rathbone zaś po wiktoriańskim supermenie i angielskiej odpowiedzi na agenta Klossa przemienił Holmesa w bystrzejszą i lepiej dogoloną wersję Sama Spade'a, czasem popijającego egzystencjalną whisky w jakimś podejrzanym lokalu gastronomicznym (średniej klasy), Bruce tymczasem zaczął potykać się o własne nogi w mrocznych zaułkach, gdzie łatwo oberwać po głowie obciążoną pończochą.
Czytelnicy mogą się teraz dziwić, dlaczego w ogóle taki barbarzyńca, jak piękny by jego profil nie był, uchodzi za aktora, który grał Sherlocka Holmesa, a nie jakiegoś detektywa o tym samym nazwisku?
Największy paradoks całej tej smutnej wojennej zawieruchy w dziejach Rathbone'a-Holmesa i świata wciąż jeszcze przed nami. Wtedy właśnie, w tych mrocznych czasach, parę wiktoriańskich dżentelmenów z epoki gazowych latarni wykorzystało do kojenia powszechnych lęków radio. O tym, jak bardzo świat wówczas takich właśnie Holmesa i Watsona potrzebował świadczy wiersz Vincenta Starretta wydany w 1942 roku:

221B
Here dwell together still two men of note
Who never lived and so can never die:
How very near they seem, yet how remote
That age before the world went all awry.
But still the game’s afoot for those with ears
Attuned to catch the distant view-halloo:
England is England yet, for all our fears–
Only those things the heart believes are true.

A yellow fog swirls past the window-pane
As night descends upon this fabled street:
A lonely hansom splashes through the rain,
The ghostly gas lamps fail at twenty feet.
Here, though the world explode, these two survive,
And it is always eighteen ninety-five.

Ta ostatnia fraza, Here it is always 1895, tak mocno weszła do codziennego języka Holmesistów, że mało kto uświadamia sobie, skąd naprawdę się wzięła. Sherlockowi K. nieodmiennie kojarzy się z serią radiowych audycji z Bruce'em i Rathbone'em, które w mroku początku lat czterdziestych pozwalały radiosłuchaczom na kilka chwil sentymentalizmu. Tu musi podzielić się zupełnie bezcennym linkiem do cudownego miejsca, gdzie wielu z tych audycji można posłuchać za darmo, razem z obowiązkowymi nieznośnie amerykańskimi reklamami niejakiego Petri wine i okazjonalnymi patriotycznymi uwagami Watsona http://www.oldtimeradiofans.com/template.php?show_name=Sherlock%20Holmes . A paradoks polega tu na tym, że Holmes i Watson głosami z dawnego, chyba lepszego i nieodwołalnie utraconego świata byli już wówczas, gdy pisał o nich Conan Doyle. Opowiadania o Sherlocku tak doskonale nadawały się na pożywkę dla wojennej utopii retrospektywnej dokładnie dlatego, że utopijne tony ukrył w nich z premedytacją sam autor. Gdy Conan Doyle wydawał w Strandzie opowiadania o Sherlocku, stateczna epoka późnowiktoriańska należała już do przeszłości, wszędzie instalowano elektryczność, hansom cabs już nie jeździły a porządek świata dawno legł w gruzach. I tak oto sztuczne, naiwne, groteskowe często scenariusze audycji o "nowych przygodach" Holmesa i Watsona zupełnie niezależnie od zamierzeń autorów w jakiś sposób oddały najgłębsze intencje autora oryginałów, oddały atmosferę minionego już, ale ciepło wspominanego wieku (względnej) niewinności. Że wieku takiego nigdy nie było, to już naturalnie zupełnie inna sprawa - ale to z kolei można, znów paradoksalnie, zobaczyć tylko w takich Holmesa adaptacjach, które pozostają ściśle oryginałom wierne.
A Basil Rathbone, choć papierowy często i naiwny, zawsze będzie tym, który do spółki z poczciwym dziadkiem Doktorem, baśń o dawnym dobrym 1895 roku przechowają.

Myślę, że zasłużył, żeby na zakończenie puścić mu ponoć jedną z ulubionych jego piosenek ;) :



---
*Sherlock to się czasem cieszy, że pewien jego przyszywany (patrz poprzednia notka) Brat w holmesologicznych kwestiach nie żywi żadnych poglądów, oprócz takiego, żeby mu Sherloczek przestał o tych nudach truć...
** Holmesistom poleca Sherlock poczytanie/wysłuchanie/obejrzenie A Study in Scarlet... tak, tego fragmentu, jak Holmes poznaje Watsona... Nie ma tak złej interpretacji tego akurat fragmentu, która uczciwemu Sherlockiście tych łez nie wyciśnie...
*** Sherlock nie czyni tu długiej dygresji na temat wspaniałych Watsonów Bretta, zwłaszcza zaś przyjaciela jego sir Edwarda Hardwicke'a, bo oni także zasłużyli na notkę zupełnie oddzielną, zwłaszcza zaś na taką notkę zasługuje sam problem tego, jaki powinien być Watson kanoniczny.

2 comments:

juliusz said...

Wysoki, drętwy nieco i wyniosły detektyw o szlachetnej aparycji oddającej nieskalany ludzką cechą charakter i wszelkich możliwych zdolnościach, jakie posiąść może amerykański heros bez przebierania się za pająka lub nietoperza

O, chyba właśnie odkryłem czego mi brakuje w tych wszystkich wcieleniom Holmesa. Nie noszą majtków na spodniach.

Sherlock Kittel said...

Czekamy z zapartym tchem na Roberta Downeya Jr.... nie zdziwiłabym się, gdyby nosił, zważywszy na to, w jakim stopniu przystaje do roli pod innymi względami... Ale o tym będzie w innej, rozpaczliwej notce "Holmeso-produkcje, nie idźcie tą drogą!" ;)