Saturday, 23 February 2008

O tym, jak wyglądałaby filozofia, gdyby narodziła się w Bieszczadach a nie w Grecji...


Trzeba powiedzieć, że organizując w Bieszczadach konferencję, Sherlock nie planował ani dokonywać gruntownych przemian w filozofii ani głębokich wglądów z cyklu "poznaj samego Sherlocka". Jakież było zatem jego zdziwienie, gdy się okazało, że w bieszczadzkich góralskich lasach przyszło mu się zmierzyć z następującą alternatywą: albo zburzyć zręby filozofii Zachodu albo porzucić myśl o przetrwaniu. Ponieważ pierwszy głęboki wgląd Sherlocka dotyczył jego upodobania do przetrwania, nie pozostało mu nic innego, jak skoncentrować się na pierwszym członie alternatywy...


...i oto, co się okazało...

Gdyby filozofia narodziła się w Bieszczadach, jej pierwszym pytaniem nie byłoby pytanie o arche, lecz pytanie o to, ile sera należy kupić na 60 osobo-dni w schronisku położonym o 4 godziny drogi od najbliższego sklepu. Odpowiedź na to kluczowe pytanie determinuje dalszy rozwój filozofii. Sherlock na przyład kupił za mało, przez co na konferencji już drugiego dnia rozpoczęła się brutalna walka o byt oraz środki produkcji kanapek. Wprawdzie marksizm to akurat naturalny owoc rozwoju myśli Zachodu, jednak było to przykre, gdy filozofia bieszczadzka osiągnęła ten etap już po dwóch dobach zamiast po dwóch tysiącach lat, a co gorsza, gdy na nim w zasadzie się już zatrzymała...

Drugim pytaniem filozofii bieszczadzkiej byłoby zapewne klasyczne pytanie o arche, jednakże to, że arche nie jest żadna tam Talesowska woda tylko wódka Biała Dama to należy koniecznie ustalić raz na zawsze już przy okazji kupowania sera, a nie po dwóch dniach debaty na górze, jak uczynił to Sherlock. W przeciwnym bowiem wypadku może dojść do kuriozalnej z punktu widzenia filozofii Zachodu sytuacji, w której arche staje się towarem deficytowym a walka o byt przybiera niezdrowy odcień metafizyczno-egzystencjalny.

Trzecie pytanie filozofii bieszczadzkiej dotyczyłoby podstawowych praw metafizyki oraz logiki. A odpowiedź stanowiłaby negację znanej Zachodowi trójcy: zasady tożsamości, niesprzeczności oraz wyłączonego środka.

Tożsamości, bo na górze nikt nie jest sobą samym. A przynajmniej Sherlock z pewnością nie jest tą osobą, która z powodu bolesnych braków zaopatrzenia w arche myszkowała po kuchni z lampką od zapalniczki w dłoni w poszukiwaniu ewentualnych zapasów arche przyniesionych na górę przez innych mieszkańców schroniska, tudzież degustowała po ciemku olej kuchenny w płonnej nadziei, że to zakonspirowana jakowaś odmiana wspomnianego podstawowego pierwiastka i pierwszej przyczyny rzeczywistości.


Niesprzeczności, bo nie jest w Bieszczadach prawdą, że ten sam przedmiot nie może posiadać a zarazem nie posiadać tej samej własności pod tym samym względem. Może. Na przykład ostatnia cudem niezeżarta kanapka może być własnością Sherlocka oraz nie być własnością Sherlocka, w zależności od tego, kto ma lepszy refleks.


Wyłączonego środka, bo zupełnie nie należy oczekiwać, że dla każdej własności albo będzie można ją przedmiotom przypisać albo nie. Na przykład, nie jest tak, że każdej butelce wina, o której Sherlock wie, że jest gdzieś w schronisku, bo osobiście ją tam w plecaku przyniósł, będzie można następnie przypisać jakąkolwiek czasoprzestrzenną lokalizację. Tymczasem braku lokalizacji też wolelibyśmy jednak nie przypisywać, bo o ile z brakiem (pv-p) jeszcze jakoś sobie radzimy, o tyle spontaniczna nieczasoprzestrzenność przedmiotów prowadziłaby do znacznych komplikacji w bieszczadzkiej ontologii.*

Ma to, naturalnie, swoje katastrofalne konsekwencje dla zasady biwalencji, która głosi, że każde zdanie jest albo prawdziwe albo fałszywe. W Bieszczadach tak autorytarny pomysł nigdy by się nie narodził, a znane filozofii Zachodu kłopoty z prawdziwością zdań o przyszłości zostałyby ucięte w zarodku.** Z tym że w filozofii bieszczadzkiej zasada biwalencji nie obowiązuje również dla zdań teraźniejszych i przeszłych. Na przykład, Sherlock do dziś nie potrafi stwierdzić, jaka była wartość logiczna zdania "O 15.45 odjeżdża z Dwernika PKS do Sanoka". Z jednej strony, o 15.45. na przystanku nie było żadnego pekaesa. Z drugiej, miejscowi twierdzili, że to jeszcze nie znaczy, że takowy w ogóle w rozkładzie nie istnieje. Istnieje, tylko czasem nie przyjeżdża. Z trzeciej strony, pięć minut później pekaes się zjawił, a kierowca stwierdził, że jest to ten sam, co o 15.45., tylko inny (pamiętacie, jak to było z Odyseją, której nie napisał Homer tylko ktoś o tym samym nazwisku?). Z czwartej, to jednak istotnie musiał być jakiś inny Homer, ponieważ pekaes dotelepał się tylko do Ustrzyk Dolnych, skąd do Sanoka należało jechać nieistniejącym poza rozkładem pekaesem o 16.50. Z piątej strony, pal sześć wartość logiczną wspomnianego zdania, skoro wartość jego praktyczna dążyła do nieskończoności, bo tak czy owak po 15.45. z Dwernika nie odjeżdżało już nic.***

Czwartym wreszcie pytaniem filozofii bieszczadzkiej nie byłoby "kimże jest człowiek?" (bo wspomniany nakaz "poznaj samego Sherlocka" miewa nieprzyjemne konsekwencje, w sytuacji gdy może się okazać, że Sherlock jest ostatnim zapyziałym mieszczuchem targanym tęsknotą za bieżącą wodą), a raczej: "kimże jest człowiek, który pójdzie po drewno i czy może się pospieszyć bo kominek przygasa".****

A piątego pytania w ogóle się już nie zadaje, bo w międzyczasie znalazło się i arche i wino i wszyscy mają o wiele lepsze rzeczy do roboty.

I kto wie, może właśnie ten ostatni świeży prąd bieszczadzkiej inspiracji wleje nowe życie w strupieszałą filozofię Zachodu?


***
*Filgloska nr 1: Byłaby to zapewne jakaś forma lokalnego idealizmu, który najlepiej podsumować można hasłem "było - nie ma, jak w ruskim cyrku".

**Filgloska nr 2: Chodzi tu, naturalnie o tzw. problem bitwy morskiej. Arystoteles zastanawiał się kiedyś czy zdanie "Jutro będzie bitwa morska" jest w związku z zasadą biwalencji prawdziwe lub fałszywe już dziś. Bo jeśli jest jakaś tajemnicza siła, która prawdziwość zdań o przyszłości już w teraźniejszości przesądza, to może można by siłę dopaść, zapytać kto bitwę wygra i zbić majątek w zawodzie nadwornego proroka.

***Filgloska nr 3: Nazwałabym takie stanowisko bieszczadzkim pragmatyzmem intuicjonistycznym.

****Filgloska nr 4: Chętnie uczyniłabym tu dygresję na temat kierunków w bieszczadzkiej filozofii praktycznej, ale niestety noszenie drewna to czynność sama w sobie zajmująca, w związku z czym niestety po powrocie z wyprawy zarówno usatysfakcjonowani "niedźwiedzim mięsem" ochotnicy, jak i nieco mniej usatysfakcjonowani uczestnicy z łapanki zamiast refleksji etycznej oddawali się polowaniu na niezeżarte kanapki (patrz obalenie zasady niesprzeczności).

Friday, 22 February 2008

O tym, jak bardzo ZŁA jest sesja...

...pouczać nikogo nie trzeba.

Ach bo też sesja to studenckiego życia od dawna znana jest zakała, widomy znak działania w świecie tragicznej Ananke, Złośliwego Demona podstępny wynalazek, i jedyne takie dwa momenty w roku kiedy nawet najpogodniejsi z beztroskich analityków nie mogą wyprzeć się skojarzeń z Kierkegaardem*.

I od dawna wiadomo także, że sesji zaliczyć się praktycznie nie da.

Wprawdzie wieść gminna niesie, że przed sesją są jakieś długie miesiące na naukę, ale plotki tej żaden znany mi student nie potwierdza.** W trakcie semestru uczyć się zatem nie ma kiedy i fakt ten komentarza (z wyjątkiem tego w filglosce) nie wymaga. W trakcie sesji uczyć się nie ma kiedy nawet bardziej, bo a to po wpisy jakieś trzeba łazić, a to konspekty jakieś podonosić, których ćwiczeniowiec złośliwie odpuścić nie chce, a to kolokwia pozaliczać, a to kogoś na dyżurze odnaleźć i dopaść, a to na egzaminach wysiadywać, a to wreszcie wszystko uczciwie opić, odespać, kaca wyleczyć, jednym słowem: grafik pęka w szwach, a głowa jeszcze gorzej.
A nawet gdyby czas był (bo portfel studenta w szwach zazwyczaj nie pęka, co wprowadza pewne techniczne aktywności powyższych ograniczenia), to i tak sensu uczyć się nie ma, bo wszak wiadomo dobrze, że pytania i tak będą z tego jednego wykładu, z którego notatek nam braknie, ponieważ nie dotarli nań ani nasi kumple ani być może profesor.
I tak oto w ruch idzie straszliwa egzystencjalna loteria***, huczy zgiełk w Instytucie nerwowy, krążą po schodach upiory wychudłe i blade, zatrute oparami kserografu krzywią się oblicza, w eterze rodzi się szeptana giełda pytań i profesorskich humorów aż wreszcie padają ranione śmiertelnie pierwsze niewinne ofiary, ndst-y krwawym tuszem wsiąkają w indeksów bezduszne karty, stypendia oddalają się z szelestem w siną dal niespełnionych nadziei, w serca wgryza się kornik niepokoju przed wynikami z pisemnej logiki, a w zakładzie, gdzie filozofów przechadza się wiele, beztroska rozmowa o Michale Aniele (lub o jakości pobliskich knajp).
I każdy udręczony student, gdyby go zapytać, jakie skojarzenia z sesją ma wykładowca, jęknąłby zapewne, że z "Milczeniem owiec".

A Sherlock wie to wszystko, bo studentem też był i latami w myślach tego szczęsnego dnia czekał, kiedy nareszcie ostatnią sesję swoją z powodzeniem zakończy...

Aż się doczekał. Ale nie przyszło mu do głowy, że ćwiczeniowcy w sesji mają jeszcze gorzej...

***

To oczywiście prawda, że sesja po drugiej stronie lustra wygląda zupełnie inaczej.

Nie trzeba wbijać sobie do głowy jakichś niekompletnych notatek - trzeba je wtłoczyć w całości do głów pięćdziesięciu.
Nie trzeba zaliczać jakiegoś byle łatwego kolokwium - trzeba je sprawdzić w dwudziestu nieczytelnych egzemplarzach.
Nie trzeba pisać trzech zaległych konspektów - w skrzynce mailowej czeka już konspektów gotowych czterdzieści i cztery.
Nie trzeba nikogo po zakładach szukać - bo studenci nadciągną z północy i z południa, znajdą ćwiczeniowca przez pocztę, wychyną ze skrzynki mailowej, złapią na fajce, na kawie i na piwie w Prowincji, pytaniami zarzucą i na dyżurze do nocy zatrzymają siłą.
Nie trzeba wreszcie samodzielnie zdawać egzaminu - bo pisze się go jednocześnie w czterdziestu osobach i wiadomo, że trzeba będzie kilka razy oblać, i wystraszyć się niepotrzebnie za tych z ławki w rogu, i popełnić dwadzieścia idiotycznych błędów i przez godzinę miętolić bezradnie całą stertę kartek z brudnopisem....
No a po egzaminie nie trzeba również niczego opijać, bo w tym czasie należy przecież wszystko to posprawdzać, punkty wyliczać, doliczać i w oczach cudownie rozmnożyć, przecieki porobić, do poprawki dokształcać, triumfatorów uczcić i poległych pocieszyć.

Ale naprawdę dlaczego ćwiczeniowcom jest jeszcze w sesji gorzej to okazuje się, jak już kończy się ta cała sesyjna zabawa, a studenci rozchodzą się z ulgą na kursów cztery strony...

...a Sherlock odkrywa, że oni mieli rację z tym "Milczeniem owiec".

Bo na myśl o tym, że już swoich owieczek na zajęciach więcej nie zobaczy, czuje się, jak gdyby Lecter powolutku, łyżeczką do kawy, kąsek za kąskiem wyjadał mu wątrobę****...


***
*Filgloska nr 1: Kierkegaard to jedyny autor w historii filozofii, który tematyką sesji zajął się bezpośrednio i szczegółowo. Rada dla wszystkich, którzy sesje wszelakiego rodzaju mają wciąż przed sobą: "Bojaźń i drżenie" czytamy miesiąc przed, jeżeli jak zwykle do niczego nas to nie zmobilizuje, pozostaje nam już tylko "Albo albo" w trakcie, ale za to jak już nas uwalą, to po sesji zamiast na most idziemy do księgarni po "Chorobę na śmierć" na pocieszenie...

**Filgloska nr 2: Studentom filozofii uczyć się "systematycznie" w trakcie semestru to wręcz zgoła nie wypada, bo świadczyłoby to o ich kompletnym niezrozumieniu Hegla. Hegliści, jak wiadomo, twierdzą, że sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, a części rozumiemy z perspektywy całości. Kto śmiałby zatem choćby próbować naruszać procesualną całość kursowych wykładów i usiłować barbarzyńsko wbijać je sobie do głowy po jednym, w oderwaniu, bez holistycznej perspektywy, ten czyniłby to ślepo, bezmyślnie, tępo, bez prawdziwego Rozumienia, bezdusznie zniewalając kursowego Ducha.
No a pamiętamy, że Hegel zawsze ma rację?

***Filgloska nr 3: Nie chodzi tu, wbrew pozorom, o jakiegoś byle Camusa, a o Platona. (Możecie potraktować to jako zagadkę i rozwinąć aluzję w komentarzach ;)

****Wątrobę a nie serce po pierwsze dlatego, że Sherlock ufa intuicjom Starożytnych w kwestii hierarchii i funkcji organów, a po drugie dlatego, że wątroba, w przeciwieństwie do serca, odrasta, co ma tu swoje symboliczne znaczenie...

Sunday, 10 February 2008

Coś do posłuchania, coś do wypicia, o metafizycznym znaczeniu Google'a i o tym, co czyni nas jednostkami myślącymi...




A to Sherlockowi poprawia humor zawsze (kliknij mnie!)


Żeby Wam też poprawiło - obiecuję, że stawiam butelkę dobrego wina temu, kto pierwszy zgadnie w komentarzach dlaczego!

Zastrzegam sobie prawo do zadania pytania dodatkowego, celem ustalenia, czy odgadujący

a) nie jest sztuczną inteligencją* (czytaj: bezdusznym guglarzem**)

b) nie definiuje "dobrego wina" w sposób, który wymusiłby na Sherlocku wyprzedaż dóbr ziemskich i ucieczkę na Kajmany przed wierzycielami.

W wypadku zajścia b, nagroda przechodzi na mniej wymagającego autora prawidłowej odpowiedzi;)

A podpowiedź jest taka, że wbrew pozorom, aby zagadkę zagadnąć, nie trzeba wcale znać się na humorach Sherlocka K. ;)

***
* i ** filgloska: Sherlock ceni sobie ideę "rozszerzonego umysłu", a w szczególności umysłu rozszerzonego o laptopa, a nawet: umysłu w go(o)glach. Zawsze był wręcz zadziwiony śmiałą deklaracją Kartezjusza, że podobno można istnieć bez zewnętrznej stacji dysków. Sherlock tej sztuki osobiście nie opanował.
Co więcej, ceni sobie również Sherlock niebywale koncepcję Fregego, że wszyscy mamy wspólne myśli i w przeciwieństwie do wielu nigdy nie uważał, by koncepcja ta upadła wraz ze spektakularnym upadkiem koncepcji Trzeciej Rzeszy.
Przy tym wszystkim, dręczy wszakże Sherlocka staromodne upodobanie do koncepcji Myślącego - ale jednak Indywiduum. Nie tylko dlatego, że o ile poczucie Wspólnoty Duchowej i Intelektualnej to rzecz niezwykle miła i cenna, o tyle niekoniecznie lubimy żywić takie poczucie wobec, uhm, całej ludzkości. Są takie sprawy, w których przypadku poczucie tak szeroko zakrojonej wspólnoty jest nam bodaj jeszcze bardziej nie na rękę.
Główny powód, dla którego Sherlock odrzuca holistyczną koncepcję Jednego Rozszerzonego Umysłu Ludzkości to ten, że, jak Sherlock odkrył niniejszą niewinną zagadkę na blogu wieszając, ma ona katastrofalne konsekwencje. Skoro umysł jest jeden, to znaczy, że albo nie ma go nikt, albo mają go wszyscy.

I Sherlock albo będzie pił z zombie, albo będzie musiał postawić wino sześciu miliardom współ-ludzi...

Oczywiście jedyne rozsądne wyjście, to takie, by utrzymać sprytną teorię umysłu google'ami rozszerzonego, a jednocześnie wymyślić zasadę wyróżniania w umyśle owym pod-umyślików indywidualnych. Brzmi jak wyzwanie z piekła metafizyki rodem, ale kto uważnie przeczytał regulamin zagadek, ten już widzi, jak prosto da się z tym wyzwaniem uporać.

Najmniejsza samodzielna cząstka Rozszerzonego Umysłu Ludzkości to po prostu taka, która zdolna jest udowodnić, że nie jest Google'em...


A na koniec, kto zauważył tę piękną konsekwencję naszej teorii, że ostatecznie principium individuationis ludzkości jest wino, to samo wino, w którym na co dzień marynuje się prawda?

Wednesday, 6 February 2008

O tym, dlaczego pada deszcz... filozofia bardzo angielska...


Jak mawiał Sherlock H. – o czym większość czytelników Heterousii doskonale już wie – jeżeli wyeliminowało się to, co niemożliwe, cokolwiek pozostanie, jakkolwiek nieprawdopodobne, musi być prawdą.

I w związku z powyższym Sherlock K. z wielką przykrością informuje czytelników niniejszego bloga, że niestety, jak wykazały jego poniższe filozoficzne dociekania, deszcz pada, bo na chmurkach siedzą aniołki i całą ludzkość zimnym moczem olewają.

A dlaczegóż to niemożliwa jest żadna inna teoria, pytacie?
Oto dociekań rezultaty szczegółowe...

(1) Teoria naturalistyczna:

Sherlock, jako filozof z upodobania, powołania i bożej łaski, z zasady nie czuje się usatysfakcjonowany prostymi chemiczno-fizycznymi wyjaśnieniami i cała ta historia z parowaniem i skraplaniem nigdy szczególnie do niego nie przemawiała.
No ale zacznijmy od podstaw.
Jeżeli coś spada, to musi najpierw jakoś znaleźć się na górze. Więc, ponieważ nikt nigdy nie widział spontanicznie podfruwającej wody, wymyślono, że nie woda tylko para. Ale to jest dopiero mętna jakaś ad hoc hipoteza!
Para wszak to ma być woda powyżej 100 stopni - czyli ponad kąt prosty, a w Krakowie stopni jest najwyżej 5. No dobrze, przyznajmy, że u Sherlocka w akademiku stopni jest akurat co najmniej 80 (jak się idzie na najwyższe piętro), ale, po pierwsze, to i tak za mało, a po drugie, przecież to parowanie miało się odbywać w okolicach parteru. Nie, bez żartów, prawdziwa para to jest tylko w czajniku i to też tylko w tych momentach, gdy gotująca się woda wycieka z dzióbka na elektryczną podstawkę, a czajnik bulgocze i chichocze, licząc na to, że gdzieś tam jest przebicie i że z Sherlocka zaraz zostanie ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta.

Wszelako jakkolwiek Sherlock wyznaje w najwyższym stopniu spiskową teorię własnego czajnika, o tyle o cały deszcz tego świata posądzić go (czajnika) nie sposób.
Nie, deszcz to fenomen w oczywisty sposób ponadnaturalny.

(2) Teoria logiczna:

Deszcz pada, bo chodnik jest mokry i NIE przejechała polewaczka – zgodziłby się każdy, kto kiedykolwiek uczył się o implikacji w języku naturalnym (a dokładniej, że nie działa ona niestety jak implikacja logiczna – tu patrz króciutka filgloska nr 1). Teoria trafna, choć można żywić wątpliwości, czy obejmuje wszystkie przypadki.
Osobiste doświadczenia Sherlocka pouczają, że deszcz czasem pada, bo z chodnikiem to wprawdzie nie widać jak jest, ale w autobusie dach przecieka.

(3) Teoria metafizyczna a (poetycka):

Deszcz pada, bo to Szekspir z chmur reżyseruje w teatrze świata spektakl – metaforę ludzkiego żywota. Zali istnienie ludzkie nie jest jako ta kropla, co ją niewinność niebios niby łzę o poranku roni, na wieczny upadek w ziejącą czeluść ziemskiej czarnej zimy, na tragiczne zatrucie nowohuckimi opary; na to, by skażona i od oparów owych ociężała wciąż tylko zniżała się i zniżała, liżąc brudne szyby krakowskich autobusów, i ze szkła zniekształcona do ścieków z potępieńczym plaskiem ściekała, a wszystko to krócej trwa niż jedno drgnienie powieki krokodyla...
Byłoby niezłe, gdyby nie to, że Szekspir ani spektakularnie płodny nie był ani się tak obsesyjnie nie powtarzał, tymczasem deszcze w naszej strefie klimatycznej to gorzej jak powieści Kraszewskiego...

(4) Teoria metafizyczna b (prozatorska):

Deszcz pada tedy, bo – i tu druga filozoficzna filgloska się szykuje – tak mówi Hegel. Hegel, jak wiadomo, zawsze ma rację i, jak również wiadomo, nie ma takich rzeczy, których teoria heglowska nie obejmuje. Więc nawet jeśli eksplicytnie o padaniu deszczu się Hegel nigdzie nie wypowiedział (lepiej poinformowanych heglistów uprzejmie uprasza się o stosowną filgloskę bibliograficzną w komentarzach!), to z pewnością jakowyś etap uświadamiania sobie przez Ducha jego własnej wolności domaga się tezy deszczu wraz z antytezą parasola i syntezą przemokniętych kaloszy.
Filgloska nr 2 nie zjawi się gdzieś tam niżej, tak by ją można było łatwo ominąć, tylko tu, bowiem niezbędna jest w kontrargumentacji. Otóż, jak powszechnie wiadomo, Hegel tak dalece zawsze miał rację, że jeśli fakty przeczyły jego teorii, to kończyły marnie. Ponieważ w poprzednim zdaniu mamy tylko implikację – patrz filgloska 1 raz jeszcze - to możemy stąd wnosić, że gdyby fakt deszczu nie kończył marnie, to by teorii nie przeczył. Tylko że oczywiście każdy deszcz marnie kończy, a to gdzieś wsiąka, a to we wspomnianym ścieku, a to się topi w kałuży, więc i następnik implikacji wcale pewny nie jest.
No a jeżeli nawet Hegel pewności co do deszczu nam nie daje, to sytuacja nasza jest zaiste niewesoła i jeszcze trochę, a przez to całe padanie popadniemy w końcu w hydroneomarksizm**.

(5) I na koniec, teoria antropiczno-antropologiczna:

Deszcz to jest broń biologiczna przeciwko palaczom.
Bo, pomyślcie tylko, kto cierpi na deszczu najbardziej? Kto moknie pod Instytutem na dwudziestej fajce? Kto nie może się schronić na przystanku pod wiatę? Kto o północy sunie przez kałuże, by zdobyć poranny niezbędnik do kawy? A kto patrzy na to wszystko ze złośliwym uśmieszkiem, kto chrząka z moralną wyższością, kto podstępnie wznosi nad nami przeciekający parasol, kalkulując w myślach ileż więcej ofiar niż banalny rak płuc pochłoną złożone powikłania po grypie?
ONI.

Wyjaśnienie to ma, jak łatwo zaobserwować tylko tę jedną drobną wadę, że nie odpowiada na pytanie, jak ONI to właściwie robią.
Pamiętamy przecież - z punktu (1), że deszcz to fenomen ponadnaturalny.
A jak ponadnaturalny, to przez człowieka - a nawet przez ONYCH, chociaż niepalenie wydaje się na granicach tego, co za naturę uznać można - niespowodowany.
No ale, jak nie przez ONYCH...
... i nie przez diabły - bo mieszkają za nisko i mogą najwyżej robić gejzery...
...i nie przez małego wstrętnego złośliwego boga - bo jeden by nie dał rady...
...no to kto, jak nie stadko małych wstrętnych złosliwych aniołków?
QED, moi drodzy.


***

*Króciutka filgloska nr1: Prawdziwa implikacja to nie jest, jak w języku potocznym, równoważność. Z tego, że jeśli deszcz pada, to chodnik jest mokry nie wynika, że jeśli deszcz nie pada, to chodnik mokry nie jest. Bo – i zna ten przykład każdy student filozofii – przecież chodnikiem mogła przejechać polewaczka! Wynika natomiast - podobno - logicznie, że jeśli chodnik nie jest mokry, to deszcz nie pada.
Ale, zauważmy, w oczywisty sposób i to nie jest prawdą, bo przecież może się zdarzyć, że deszcz sobie będzie padać, a tłum niewidzialnych krasnoludków szybciutko całą tę wodę z chodnika zetrze, i to zanim zdążymy powiedzieć jeśli pe to ku.

**Filgloska nr 3: Hydroneomarksizm jest to stanowisko synkretyczne, łączące w sobie pogląd, że byt określa świadomość oraz pogląd, iż deszcz określa byt (co stanowi, rzecz jasna, głębokie echo presokratejskiej idei, że arche świata jest woda).

Sunday, 3 February 2008

Co najmniej jeden jamnik... post nieco mniej dydaktyczny, za to bardzo romantyczny...

Osoby o nadmiernie wyczulonym zmyśle moralnym uprzedzam, że z niniejszego postu dowiedzą się o planowanym przestępstwie i mogą następnie Czuć się w Obywatelskim Obowiązku...


Jak większości nawet najdalszych Krewnych-i-Znajomych Sherlocka wiadomo, jamnik odgrywa w życiu tegoż rolę szczególną. A powyższe zdanie jest celowo dwuznaczne, bowiem termin "jamnik" oznacza w nim zarówno jednostkę, Sherlockową Sukę Samantę (for friends: Bubunio) jak i cały gatunek. Do stolików typu jamnik Sherlock również żywi pewną słabość, zwłaszcza gdy są obficie zastawione, ale to nie o tym miało być...

Otóż w pobliżu akademika Sherlocka mieści się sklep ze zwierzętami. W sklepie - jak na amerykańskim filmie - jest kojec, a w kojcu żywe do kupienia szczeniaki, które można sobie pooglądać przez sklepową witrynę. No i gdzieś wśród kłębiących się klusek kłębi się i mały, długi, krzywołapy, gładkowłosy, zimnonosy i szczurzoogoniasty (czytaj: piękny) jamnik.

W kontekście tego, co Sherlock zaraz napisze, wypadałoby zaserwować Wam ckliwy opis, że jamnik jest wychudły, samotny i niechciany, a w jego czarnych zbolałych oczach przegląda się cierpienie całej jamniczej ludzkości... W rzeczywistości jamnik jest tłuściutki, jamniczo rozfiglowany, bezczelnie zadowolony z kojcowego życia na szczenięcej kupie (i to jest kolejny zamierzony dwuznacznik), a co więcej wszystko wskazuje na to, że wkrótce z witryny zniknie w ramionach rozanielonego nabywcy, ale na to przymknijmy chwilowo oko.

Bo, tak czy owak, Sherlock tego jamnika ukraść musi.

Ukraść - a nie kupić - nie tylko z takiego smutnego powodu, że bankructwo Sherlocka osiągnęło już dawno poziom Troi VII, a prace na wykopaliskach dalekie są od zakończenia.
W istocie złodziejskie zamiary Sherlocka wypływają wprost z jego Szlachetnych Przekonań oraz Moralnych Pryncypiów.
Trzeba Wam wiedzieć, że w akademiku Sherlocka nie wolno trzymać własnych zwierząt domowych, a spośród przedstawicieli fauny legalnie przebywają tam jedynie zupełnie bezpańskie karaluchy (oraz wspomniany wcześniej wielbiciel porannego disco).
O ile Moralne Pryncypia Sherlocka nie pozwalają mu łamać akademikowych przepisów (stosowne Pryncypium brzmi w tym wypadku: taaa, i gdzie ja do cholery będę mieszkać, jak mnie wyrzucą?!), o tyle Szlachetne Przekonania każą utrzymywać, że kradzione dobra nie stają się przecież własnością złodzieja. A jeśli tak, to trzymanie w akademiku kradzionego jamnika w żadnej mierze przepisów by nie naruszało.

Rozumiecie już, dlaczego ukraść, pozostaje mi zatem przedstawić Wam Chytry Plan.

Ku ubolewaniu Sherlocka, nie ma mowy o nocnych podchodach w kominiarce i wycinaniu dziury w szybie diamentem. Nawet nie dlatego, że Sherlock chwilowo nie posiada żadnego diamentu. Niestety, w nocy w sklepie nie przebywa intendowany obiekt kradzieży.
Chytry Plan zakłada zatem bezwstydny napad w biały dzień.
Oczywiście Sherlock nie zamierza powielać idiotycznych błędów amatorów (również z amerykańskich filmów), wparowywać do sklepu w skarpecie na głowie i terroryzować ekspedientki zapalniczką w kształcie pistoletu.
Sherlock wkroczy do sklepu z podniesioną przyłbicą i niewinnym uśmiechem na twarzy, podejdzie do kojca, dyskretnie poda jamnikowi adres akademika i surowo zakaże pojawić się tam za pół godziny.
I jeżeli jamnik ten ma w sobie choć odrobinę prawdziwej jamniczej krwi, skuteczność gwarantowana.
A jeżeli nie?
Jeżeli nie... wtedy Sherlock będzie musiał się odkochać...



P.S. Tak z ciekawości, czy ktokolwiek z Was łudzi się, że ten post to żart?

Saturday, 2 February 2008

O tym, dlaczego nie należy pić za dużo piwa - post bardzo dydaktyczny

Jest takie słynne powiedzenie, że drogowskaz wskazuje drogę, ale nią nie kroczy... Być może tytuł dzisiejszej notki skłonił Was do przekonania, że i Sherlock do takich zakłamanych i pełnych hipokryzji Dydaktyków należy. Niesłusznie! Zaraz zresztą sami się przekonacie...

Ale zacznijmy od tytułowego pytania.

Oczywiście, moi drodzy, nie jest prawdą, że nie należy pić za dużo piwa dlatego, że alkohol szkodzi zdrowiu.
Wcale nie szkodzi.*

I nie dlatego, że można dostać kaca. Kac jest zjawiskiem z filozoficznego punktu widzenia bezcennym.**

I nie dlatego, że można usłyszeć potem na ulicy rozgłośny i pełen wyrzutu śpiew na melodię nieokreśloną za to na zaimprowizowane słowo: "Oooo, Breentaanoo, rymujesz się ze śmietaną!" - po czym odkryć, że to niestety my śpiewamy.

Natomiast prawdą jest, że nie należy pić za dużo piwa, ponieważ
a) wyrabiamy w sobie wówczas niebezpieczną pro-piwną dyspozycję, przez co
b) upadamy moralnie,
c) porzucając Ambitne Wartości,
d) niepomni Wyższych Celów, które kiedyś mieliśmy,
e) a także pogrążamy się w bezideowej nędzy.

A Sherlock przestrzega Was, bo sam w piwne odmęty upadł (a,b), Cele i Wartości porzucił (c,d) i dopiero dzięki własnym swym dydaktycznym blogom w duszy odpomniał (~e), jak Ważną Ideą w jego życiu jest Whisky.

Morał z naszej historii jest ten, że Sherlock to taki drogowskaz, który wskazuje drogę, żeby się nie zgubić.

Oraz - taki moralik na marginesie - że istnieje co najmniej pół świata (z przypisu** ;).


*1 Mini-glossa filozoficzna (zwana odtąd filgloską): Nie można szkodzić czemuś, czego nie ma, a zdrowia nie ma ewidentnie. Correct me if I am wrong, ale w historii filozofii dominuje jedna sugestia co do tego, po czym poznajemy takie rzeczy, które są.
Otóż, po tym właśnie, że je poznajemy. Ja nawet nie wnikam, czy ktoś z Was kiedykolwiek osobiście zdrowy się czuł, ale czyście przynajmniej zdrowie na oczy z daleka widzieli?
No właśnie.
(Jeżeli ktokolwiek odpowiedział twierdząco, to tylko znaczy, że nie czytał w życiu żadnej pozycji w rodzaju "Lekarz domowy"... Nie mówię, że zachęcam, ale wiele można się o swojej nędznej kondycji ludzkiej z takowych lektur dowiedzieć...)
Co prawda, u Plantingi na przykład jest taka opcja egzystencjalna jak "esencja nieegzemplifikowana" i zważywszy, że zdrowych ludzi w świecie rzeczywistym nie ma, wydaje się to niezłym rozwiązaniem naszej ontologicznej zagwozdki. Ale zwróćmy uwagę, że zdrowie uzyskuje wówczas status zbliżony do obecnego króla Francji, który od czasów Russella i tak jest już łysy - no i powiedzcie, tak z ręką na sercu, bardzo nas to boli, że alkohol mu szkodzi? A niech się chłopina przynajmniej zabawi...

**Filgloska nr 2:
No cóż, co do istnienia kaca, to na mocy filgloski nr1, wątpliwości żywić akurat nie można... I już chcielibyście jęknąć z goryczą, ale niech filozofia przyniesie Wam pociechę!
Pamiętacie Moore'a z ostatniego posta? Że wystarczy wykazać istnienie dwóch rzeczy, a udowodnimy istnienie świata ? Wszak kac, który, przyznajmy, znacznie bardziej dobitnie nam się w swoim istnieniu narzuca niż jakaś tam ręka czy inna kończyna, to już połowa sukcesu!
Zatem następnym razem, zanim sięgniecie po tę aspirynę, uświadomcie sobie, jak doniosłe metafizycznie jest Wasze cierpienie.

Friday, 1 February 2008

Dowód na istnienie świata zewnętrznego w akademiku

To jest prawa ręka Sherlocka.

A to jest lewa ręka Sherlocka.

Ale o istnieniu świata zewnętrznego to się zaraz facet z pokoju obok przekona jak mu tymi rękami Sherlock kark skręci za puszczanie disco od rana.

Moralna nędza solipsyzmu - czego facet pewnie zrozumieć już nie zdąży - polega na tym, że nie wierzy się, że za ścianą może leczyć ból głowy bardzo zmęczona sąsiadka.

A nasza historia poucza, dlaczego większość filozofów twierdzi, że solipsyzm jest stanowiskiem niebezpiecznym.


*Na wypadek, gdyby dziadek Moore gdzieś tam Wam z głowy wyleciał: idea była taka, że istnienie świata zewnętrznego można uznać za udowodnione, jeżeli istnieją co najmniej dwa przedmioty. I pokazał Moore jedną rękę i pokazał drugą i, prawdę mówiąc, do dziś nie wiadomo, czy on się tak wygłupił na serio czy z premedytacją...