Friday, 22 February 2008

O tym, jak bardzo ZŁA jest sesja...

...pouczać nikogo nie trzeba.

Ach bo też sesja to studenckiego życia od dawna znana jest zakała, widomy znak działania w świecie tragicznej Ananke, Złośliwego Demona podstępny wynalazek, i jedyne takie dwa momenty w roku kiedy nawet najpogodniejsi z beztroskich analityków nie mogą wyprzeć się skojarzeń z Kierkegaardem*.

I od dawna wiadomo także, że sesji zaliczyć się praktycznie nie da.

Wprawdzie wieść gminna niesie, że przed sesją są jakieś długie miesiące na naukę, ale plotki tej żaden znany mi student nie potwierdza.** W trakcie semestru uczyć się zatem nie ma kiedy i fakt ten komentarza (z wyjątkiem tego w filglosce) nie wymaga. W trakcie sesji uczyć się nie ma kiedy nawet bardziej, bo a to po wpisy jakieś trzeba łazić, a to konspekty jakieś podonosić, których ćwiczeniowiec złośliwie odpuścić nie chce, a to kolokwia pozaliczać, a to kogoś na dyżurze odnaleźć i dopaść, a to na egzaminach wysiadywać, a to wreszcie wszystko uczciwie opić, odespać, kaca wyleczyć, jednym słowem: grafik pęka w szwach, a głowa jeszcze gorzej.
A nawet gdyby czas był (bo portfel studenta w szwach zazwyczaj nie pęka, co wprowadza pewne techniczne aktywności powyższych ograniczenia), to i tak sensu uczyć się nie ma, bo wszak wiadomo dobrze, że pytania i tak będą z tego jednego wykładu, z którego notatek nam braknie, ponieważ nie dotarli nań ani nasi kumple ani być może profesor.
I tak oto w ruch idzie straszliwa egzystencjalna loteria***, huczy zgiełk w Instytucie nerwowy, krążą po schodach upiory wychudłe i blade, zatrute oparami kserografu krzywią się oblicza, w eterze rodzi się szeptana giełda pytań i profesorskich humorów aż wreszcie padają ranione śmiertelnie pierwsze niewinne ofiary, ndst-y krwawym tuszem wsiąkają w indeksów bezduszne karty, stypendia oddalają się z szelestem w siną dal niespełnionych nadziei, w serca wgryza się kornik niepokoju przed wynikami z pisemnej logiki, a w zakładzie, gdzie filozofów przechadza się wiele, beztroska rozmowa o Michale Aniele (lub o jakości pobliskich knajp).
I każdy udręczony student, gdyby go zapytać, jakie skojarzenia z sesją ma wykładowca, jęknąłby zapewne, że z "Milczeniem owiec".

A Sherlock wie to wszystko, bo studentem też był i latami w myślach tego szczęsnego dnia czekał, kiedy nareszcie ostatnią sesję swoją z powodzeniem zakończy...

Aż się doczekał. Ale nie przyszło mu do głowy, że ćwiczeniowcy w sesji mają jeszcze gorzej...

***

To oczywiście prawda, że sesja po drugiej stronie lustra wygląda zupełnie inaczej.

Nie trzeba wbijać sobie do głowy jakichś niekompletnych notatek - trzeba je wtłoczyć w całości do głów pięćdziesięciu.
Nie trzeba zaliczać jakiegoś byle łatwego kolokwium - trzeba je sprawdzić w dwudziestu nieczytelnych egzemplarzach.
Nie trzeba pisać trzech zaległych konspektów - w skrzynce mailowej czeka już konspektów gotowych czterdzieści i cztery.
Nie trzeba nikogo po zakładach szukać - bo studenci nadciągną z północy i z południa, znajdą ćwiczeniowca przez pocztę, wychyną ze skrzynki mailowej, złapią na fajce, na kawie i na piwie w Prowincji, pytaniami zarzucą i na dyżurze do nocy zatrzymają siłą.
Nie trzeba wreszcie samodzielnie zdawać egzaminu - bo pisze się go jednocześnie w czterdziestu osobach i wiadomo, że trzeba będzie kilka razy oblać, i wystraszyć się niepotrzebnie za tych z ławki w rogu, i popełnić dwadzieścia idiotycznych błędów i przez godzinę miętolić bezradnie całą stertę kartek z brudnopisem....
No a po egzaminie nie trzeba również niczego opijać, bo w tym czasie należy przecież wszystko to posprawdzać, punkty wyliczać, doliczać i w oczach cudownie rozmnożyć, przecieki porobić, do poprawki dokształcać, triumfatorów uczcić i poległych pocieszyć.

Ale naprawdę dlaczego ćwiczeniowcom jest jeszcze w sesji gorzej to okazuje się, jak już kończy się ta cała sesyjna zabawa, a studenci rozchodzą się z ulgą na kursów cztery strony...

...a Sherlock odkrywa, że oni mieli rację z tym "Milczeniem owiec".

Bo na myśl o tym, że już swoich owieczek na zajęciach więcej nie zobaczy, czuje się, jak gdyby Lecter powolutku, łyżeczką do kawy, kąsek za kąskiem wyjadał mu wątrobę****...


***
*Filgloska nr 1: Kierkegaard to jedyny autor w historii filozofii, który tematyką sesji zajął się bezpośrednio i szczegółowo. Rada dla wszystkich, którzy sesje wszelakiego rodzaju mają wciąż przed sobą: "Bojaźń i drżenie" czytamy miesiąc przed, jeżeli jak zwykle do niczego nas to nie zmobilizuje, pozostaje nam już tylko "Albo albo" w trakcie, ale za to jak już nas uwalą, to po sesji zamiast na most idziemy do księgarni po "Chorobę na śmierć" na pocieszenie...

**Filgloska nr 2: Studentom filozofii uczyć się "systematycznie" w trakcie semestru to wręcz zgoła nie wypada, bo świadczyłoby to o ich kompletnym niezrozumieniu Hegla. Hegliści, jak wiadomo, twierdzą, że sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, a części rozumiemy z perspektywy całości. Kto śmiałby zatem choćby próbować naruszać procesualną całość kursowych wykładów i usiłować barbarzyńsko wbijać je sobie do głowy po jednym, w oderwaniu, bez holistycznej perspektywy, ten czyniłby to ślepo, bezmyślnie, tępo, bez prawdziwego Rozumienia, bezdusznie zniewalając kursowego Ducha.
No a pamiętamy, że Hegel zawsze ma rację?

***Filgloska nr 3: Nie chodzi tu, wbrew pozorom, o jakiegoś byle Camusa, a o Platona. (Możecie potraktować to jako zagadkę i rozwinąć aluzję w komentarzach ;)

****Wątrobę a nie serce po pierwsze dlatego, że Sherlock ufa intuicjom Starożytnych w kwestii hierarchii i funkcji organów, a po drugie dlatego, że wątroba, w przeciwieństwie do serca, odrasta, co ma tu swoje symboliczne znaczenie...

1 comment:

Paweł said...

no więc właśnie... trochę w duchu sherlockowskim dopowiadam kilka niedługich słów, które jako całość (większa i w dodatku jedna całość!) brzmią paradoksalnie: otóż studenci NIE MAJĄ czasu na studiowanie w trakcie trwania semestru! nie mają. jakoś nie chce mi wyjść inaczej, ilekroć zastanawiam się nad tą kwestią. i to nie z tego powodu nie mają czasu, że trzeba chodzić, odnajdywać, dopadać, czy - o zgrozo! - opijać. W istocie dotykamy tutaj problemu o wiele bardziej doniosłego. Ale już tłumaczę, na ile potrafię, o co mi się rozchodzi...
Otóż: student jest albo go nie ma - tertium non datur. Jeżeli w związku z powyższym jest, to nie jest tak, że zarazem nie ma go, a jako że prawda - ponoć - jest zamienna z bytem i powiedzieć "prawdą jest, że S" to tyle co "S", należy dodać co następuje, mianowicie: jeżeli jest, to jest prawdziwy. Studenci są. Nie ma innych studentów, poza tymi, którzy są - a ci wszyscy, któzy są i są studentami - muszą być prawdziwi, skoro są! i teraz: chyba wszyscy zgodzimy się z tym, że prawdziwy student nie ma czasu na nic, bo taki naprawdę prawdziwy student to pilny student, a pilny student nie ma czasu na nic! wiadomo. Czymże jest tak pochłonięty, że czasu nie starcza mu na nic?
Odp.: Jako, że:
1. nie można jednocześnie być i nie być
2. nic (nie - byt) jest prostsze niż coś (byt) (jak chyba dość trafnie zauważył Leibniz. info dla nie-filozofów - tak, ten od herbatników :)
3. co pociąga: bycie jest trudniejsze niż niebycie
4. ergo: student pochłonięty jest byciem samym!
myśli kto, że to takie łatwe - być? a spróbuj, Scherlocku, choć przez krótki moment nie być!nooo... i co?... nie być choćby przez krótki moment to zdecydowanie ponad ludzkie siły. Jeśli więc być jest jeszcze trudniejsze niż nie być... to już nawet nie chcę próbować analizować tego, ile i jakiego wysiłku potrzeba studentowi, aby utrzymać swoje istnienie w istnieniu, swoją całość w jedności i swoją prawdziwość w prawdzie. teraz chyba bez większych problemów jesteśmy w stanie zrozumieć, skąd ten permanentny brak czasu, nękający "milczącą owieczkę", dodatkowo wbitą w podłogowe deski okrągłymi kilogramami powinności, zrzucanych na nią przez TYCH od wykładów i ćwiczeń :). A fakt, że mimo tak wielkiego ciężaru egzystencjalnego, znoszonego z podziwu godną determinacją, student jest w stanie zebrać w sobie tak olbrzymią siłę wolitywną, by nie tylko podejść do sesji, ale zdać ją (i to, np., z dobrym wynikiem)- zakrawa na cud i moim zdaniem jest dowodem istnienia Transcendencji (i to nie w postaci sikających aniołków. chyba, że nie zdaje sesji. wtedy to wina ciężaru bycia, powinności, albo sikających aniołków właśnie ;)
z pozdrowieniami