Tuesday, 28 July 2009

Sherlock K. i Zemsta Lechonia

Dziewiętnaście miał lat Sherlock, kiedy ściągnął na siebie nieszczęście i raz na zawsze losy jego przesądzone zostały...
Ale po kolei.
Było piękne słoneczne popołudnie (a może i zresztą padało), tym piękniejsze, że gościł Sherlock u Mistrzyni swojej pierwszej jeszcze z ogrodów Likejonu. Był wówczas Sherlock osobą zgorzkniałą i stosownie do dojrzałego wieku cyniczną, gardził kolorem ruziowym, piwem i krajem nad Wisłą, sentymentów zaś nie uznawał ani w swoim ani w cudzym życiu.
"A wie Pani, co wyczytałam? - zagaił z szyderczym uśmiechem, bo kipiał wręcz, by się podzielić absurdalnym a niepojętym wymysłem jakiegoś autora z kulturalnego dodatku gazety. - Podobno Lechoń popełnił samobójstwo z tęsknoty za ojczyzną." I zaśmiał się Sherlock zimno i z politowaniem nad kondycją intelektualną owego wyżej wzmiankowanego przeżartego sentymentalizmem autora. Kim trzeba być, żeby choć wpaść na pomysł, że ktoś mógłby z takiego powodu wypaść z okna na dwunastym piętrze*... Sherlock, śmiertelnie podówczas przekonany, że kiedy dorośnie to zostanie brytyjskim country gentlemanem i resztę życia spędzi leniwie snując się konno po swoich włościach, a od czasu do czasu (pieszo lub łódką) po oksfordzkich krużgankach, z uczuć do ziemi ojczystej żywił wyłącznie ulgę, że czeka go świetlana przyszłość z daleka odeń.
Nie wiedział, że Zemsta już zawisła nad jego okoloną wciąż jeszcze warkoczem głową....
Zemsta jednak, jako się rzekło, zawisła i prawdę mówiąc długo wisiała sobie spokojnie jak niewyjściowy kapelusz na haku i nie rzucała się szczególnie w oczy. Nie powarkiwała głucho w odmętach świadomości niczym bestia w dżungli u Henry'ego Jamesa... Czaiła się za to na Sherlocka samego, cicha, podstępna i nieunikniona.
Emigracja Sherlocka odwlekała się tymczasem i odwlekała. Tu go nie chcieli, tam nie chciał Sherlock, tu trzeba studia kończyć, tam znowuż zaczynać, terminy zgłoszeń niknęły w kolejnych oddalach... Wreszcie stało się. Heroiczne były wysiłki Mistrza Sherlocka oraz Rodziny, która - w nadziei pozbycia się najdroższego Sherloczka przynajmniej na rok przecz z oczu -kibicowała gorliwie w szykowaniu papierów, nie pozwoliła przegapić kolejnych deadline'ów, przypomniała uprzejmie, skąd może Sherlock wziąć własny a nieużywany artykuł, lęki koiła i wszelkich dołożyła starań, by Sherlock z pomysłu wyjeżdżania aby tylko nie zrezygnował.
Co stało się potem - wiecie. Już fakt, że spóźnił się Sherlock na samolot o tydzień a mimo to jak na skrzydłach bynajmniej nie poleciał, smutny zapowiadał emigracji przebieg. Fakt, że planowany na czerwiec powrót przesuwał się stopniowo w stronę maja i kwietnia, by w rezultacie nastąpić dziesiątego marca sam w sobie komentarza nie wymaga. Do Czytelników dotarły jedynie subtelne i w humor owinięte sygnały o tym, że pobyt w Szkocji Sherlockowi nie służy tak jak mógłby (http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/09/o-tym-e-sherlock-jest-ju-prawie-et-i-o.html).

Pora odsłonić prawdę o Szkockich wypadkach. Nie mroczną - bo w Edynburgu nie ma wyrazistych kolorów. Nie przerażającą - bo emocje tam nie tyle usychają, co raczej gniją od wiecznej i wietrznej mżawki. Taką po szkocku beznadziejnie pochmurną.

Ci spośród Czytelników, którzy byli kiedyś w Egipcie lub wyjazdem w te strony się interesowali, słyszeli zapewnie o "zemście faraona". Wyjaśniam pokrótce niewtajemniczonym, że nie chodzi tu bynajmniej o serię tajemniczych śmierci odkrywców grobu Tutenchamona, lecz o pospolitą przypadłość, która nęka nad Nilem większość przyjezdnych. Jak twierdzą przewodniki, bakterie jakieś endemiczne, (a może także, jak twierdzi Sherlock, wszechobecnie w miejscowościach turystycznych panujący syf) nieuchronnie wywołują rozstrój europejskich żołądków.

Gdybyż Zemsta Lechonia rzucała się tylko na żołądek... Pół roku niestrawności znieść nie było łatwo, ale na Wyspach akurat łatwo ją sobie przynajmniej wytłumaczyć. Ten haggis, panie, to nie dla ludzi jedzenie jest w ogóle a i pies rozsądny tego nie tknie. Że ser Turek z polskich delikatesów też jakby niestrawny, to można z kolei wytłumaczyć nadwyrężeniem żołądka rybą z gąbczastymi kawałkami obsmażonych ziemniaków z pubu i jakoś dotrwać do wizyty w kraju...

Przez żołądek dotarła jednak Zemsta do serca Sherlocka a z serca wylała się czarnym strumieniem do oczu. I tak zatrutym wzrokiem patrzył Sherlock ponuro na uśmiechy fałszywe, na te spojrzenia lśniące jak szyld zamkniętego wucetu. I tak błąkał się wieczorową porą po parku, żeby na ławeczkach palić, skoro nigdzie nie wolno i szare oglądać wiewiórki. I wszystko było boleśnie prawie jak w Krakowie. A przecież zupełnie nie całkiem. Uczyli go filozofii, ale bez wszystkich klepek i wszystkich Arystotelesa kategorii. Wkrótce zaczął Sherlock budzić się w nocy, spocony i z krzykiem, bo śniło mu się, że nigdy tych brakujących klepek w IF UJ nie odszuka.
Mówili coś do niego w mowie Conan Doyle'a, bliskiej Sherlockowi od lat jego przed-szkolnych, ale Sherlock, Zemstą opętany, sprzedałby dzieła wszystkie Dorothy L Sayers, by posłuchać na żywo dwóch wierszy Słowackiego i niegramatycznie na skajpie pogadać. Sherlock, który niegdyś po angielsku chętniej pisał niż w języku trzech wieszczów, pokonywać musiał awersję, by wydukać w sklepie "Wyborowa please, the larger one, no, not Łyboroła, to się Vyborova czyta tumanie".

Tak oto i na tysiąc innych sposobów Zemścił się Lechoń na Sherlocku; straszył go w lodówce i w zlewie z dwoma tradycyjnymi kranami, wyglądał zza rogu, chlupał w wiecznych kałużach i dopadał w trakcie rozmowy w Tesco o pogodzie przy zakupie upiornie drogich papierosów.

Szkoci najwyraźniej na Zemstę przygotowani byli lepiej, bo dwunastego piętra rozsądnie w żadnym budynku Sherlockowi nie udostępnili; na siódmym okno było zamknięte na stałe.

To co z Sherlocka-emigranta zostało, sprowadziła Rodzina do domu. Do siebie wrócił Sherlock po dwóch miesiącach i jak to w bajkach bywa natychmiast beztrosko a bezczelnie o Zemście zapomniał. W Krakowie złe moce Sherlocka nie śmią się imać, a nawet gdy się imną, to tu gra Sherlock u siebie i niczym Anteusz siłę czerpię z każdego dotknięcia przybranej-matki-krakowskiej-ziemi.

Zemsta przyczaiła się tym razem w walizce. I z walizki wyskoczył Lechoń jak z pudełka ledwo zdążył ją Sherlock otworzyć w hotelowym pokoju w Budapeszcie...

Nie uratowała Sherlocka bliskość rodzinnego domu. Węgry dla Zemsty obczyzna gorsza niż Honduras. Nie uratował go termin krótki. Dwa tygodnie poza krajem wierzb, dzięcieliny, Żubrówki i Republiki to dla Zemsty w sam raz czas wystarczający, by życie Sherlockowi obrzydzić. W kwestii języka miała Zemsta pełne pole do popisu. A dohanyzas elzarja az arteriakat, szivrohamot es agyverzest okoz to pierwszy komunikat z paczki papierosów, który szczerze Sherlocka wystraszył.
I tak oto siedzi Sherlock drugi tydzień na węgierskim wygnaniu, tu, gdzie spać nie ma kiedy i nie wiadomo, jak się nazywa śmietana. Tu gdzie filozofowie rozmawiać chcą o problemie biszkoptowych okresów warunkowych, a po hotelu o trzeciej w nocy snuje się wielki Murzyn z kijem i jakiś znerwicowany Chińczyk, który długo wpatruje się w oczy każdemu automatowi i przemawia do niego szeptem, wrzucając monety tylko po to, by za chwilę je odebrać. Postukują trochę, jak tak chodzą. I chronicznie chrząkają**. Sherlock to się czasem cieszy, że sam nie jest znerwicowany, bo jeszcze przy tej Zemście to dostałby chyba halucynacji.
I cieszy się, że nie jest z nim jeszcze tak źle, żeby wyliczać sobie, że za 40 godzin jedzie do Krakowa.
***
O, Chińczyk zagląda do kosza na posegregowane śmieci. I nagle patrzy na mnie. Przenikliwie. Te skośne oczy... stęsknionego Lechonia...
***
___
* Sherlock zaznacza, że ma świadomość istnienia innych teorii co do przyczyn samobójstwa Lechonia... Opisane jednak wyżej wypadki skłaniają do namysłu... ;)

**Jak wiem, (http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/09/o-tym-po-co-pisze-si-bloga.html), niektórzy Czytelnicy będą tym wątkiem zainteresowani. Może w ogóle ten Chińczyk to mój czytelnik, może pragnąłby mnie o chrząkanie zagadnąć i dlatego tak nieśmiele okrąża mnie w milczeniu?

Saturday, 20 June 2009

O tym, dlaczego wybuchła II wojna światowa... Zresztą... Po prostu BASIL.

Dzisiejszy wpis dedykuję nieżyjącemu już niestety Richardowi Valleyowi, twórcy najcudowniejszego z forów o Sherlocku (patrz linki) oraz fontannie wiedzy na temat filmów z Rathbone'em i Bruce'em. Wydanie tych filmów z jego komentarzami polecam każdemu wielbicielowi kina lat 40 w ogóle. Tak, posiadam i udostępniam ;)




To jedna z tych notek, w wypadku których brak wstępów, tłumaczeń, dlaczego akurat ten temat i przygotowywania Czytelników na to, co nastąpi, sam w sobie jest wstępem, uzasadnieniem i samowytłumaczającą się eksplanacją.


Oto Ten (The) Marmurowy Profil Basila Rathbone'a,


bez wątpienia najsłynniejszy profil Sherlocka H. w dziejach.



No, może oprócz tego:

;)


Nieprzedstawiony tu Basila Rathbone'a profil prawy okrył się nieco mniejszą sławą, a szkoda, bo w niczym lewemu nie ustępuje.
W wypadku Basila w ogóle trudno mówić o ustępowaniu czegokolwiek czemukolwiek. To znaczy, niewątpliwie, nie przystoi mi po ostatniej notce - http://przygodysherlockak.blogspot.com/2009/06/o-tym-dlaczego-nalezy-uwazac-notka-pena.html - nie zaznaczyć, że choć na temat tego, czy to Brett czy też Rathbone zasłużył na miano "the definitive Sherlock Holmes" nie milknie zażarta dyskusja pokoleń holmesologów i do licznych dochodzi rękoczynów* i rozwodów, ustępuje Boski Basil Jedynemu Jeremy'emu. Ustępuje mu jednak na takiej trochę zasadzie, na której najlepsza nawet Lavazza ustąpi schłodzonemu Absolutowi Ruby Red. Jedno i drugie to szlachetna rozkosz podniebienia, zachwycająca zwłaszcza o zachodzie (lub wschodzie) słońca (lub księżyca), ale genre zdecydowanie nie ten sam.
Analogię tę można łatwo pogłębić. Rathbone - zdaniem Sherlocka K. przynajmniej, Wy osądźcie sami - nie uzależnia w sposób tak dramatyczny jak Brett, nie dociera do samego serca widza serca, nie zamracza umysłu, pamięci o innych Sherlockach nie wymazuje, nie rozpala emocji trudnych do okiełznania ani łez spod przymkniętych ze wzruszenia powiek nie wyciska. Uśmiech jego to przyjemność estetyczna niewątpliwa, ale nie dowód na to, że świat jest lepszym miejscem niż nam się jeszcze przed chwilą zdawało. Rathbone'a, jednym słowem, się nie kocha. A jednak nie znajdziecie ani jednego Holmesisty, który Rathbone'a otwarcie by nie lubił - przynajmniej Sherlock jeszcze nigdy na taką opinię w bezkresnym Holmesowym Internecie nie natrafił.
Jest to wszelako zjawisko z pewnych powodów zaskakujące i sympatia w wielu orto-holmesyjnych kręgach bolesna, niosąca ze sobą wręcz posmak zakazanego owocu.
O ile bowiem Basil Rathbone z wyglądu, głosu, manier, zachowania i wręcz urodzenia (choć w egzotycznym RPA ;) na Holmesa nadawał się wprost rewelacyjnie, o tyle Duch Dziejów najwyraźniej przeczuwał narodziny Bretta, bowiem uniemożliwił mu stanowczo to, by kiedykolwiek zagrał Sherlocka Prawdziwego. Czytelnik musi mi w tym miejscu przyznać, że o takiej przyczynie wybuchu II wojny światowej jeszcze nie słyszał, prawda?
Trzeba tu powiedzieć, że Holmesiści należą do nielicznych szczęśliwców, którzy rok 1939 kojarzą z czymkolwiek radosnym - wtedy bowiem powstały filmy, bez których świat byłby dziś zupełnie inny. The Adventures of Sherlock Holmes oraz The Hound of the Baskervilles, starring Basil Rathbone as Sherlock Holmes and Nigel Bruce as Doctor Watson. Sherlock nie może sobie odmówić...



...wszyscy, którzy znają to uczucie, kiedy po latach ogląda się początki jakiejś Wielkiej Przygody** (członkom innych bliskich sercu fandomów poleca Sherlock wyszperanie oryginalnego trailera do Gwiezdnych Wojen albo poczytanie fragmentów presokratyków), wiedzą, jak drżącą ręką wstawiał tu Sherlock zdjęcie tego wspaniałego plakatu. Wtedy nie tylko powstały dwa pierwsze filmy z Serii czternastu, ale narodziła się para, która w popularnej wyobraźni do dziś funkcjonuje jako Holmes i Watson.
Wysoki, drętwy nieco i wyniosły detektyw o szlachetnej aparycji oddającej nieskalany ludzką cechą charakter i wszelkich możliwych zdolnościach, jakie posiąść może amerykański heros bez przebierania się za pająka lub nietoperza oraz uroczy skądinąd, acz wątły na ciele i umyśle staruszek, którego każdy z nas chciałby mieć w charakterze pradziadka od wspólnego popijania domowych nalewek i długich, bełkotliwych nieco i niekoherentnych rozmów przy choince o młodzieńczych wyczynach ciotecznej babci Antosi. Bruce-Watson doczekał się zresztą na holmesologicznych forach homeryckiego niemal epitetu. Jak Hektor to rycerz w lśniącym szyszaku, tak Bruce to "mumbling-bumbling" doctor, a po zastanowieniu nie sposób też mu odmówić miana nieco "krowiookiego".
Ten skandalicznie niekanoniczny obraz naszego doktora, który raz na zawsze, wbrew wszelkim wysiłkom wielu innych cudownych aktorów podejmujących tę rolę***, wrył się w pop-świadomość jako John H. Watson, MD, to jednak dopiero pierwszy z powodów, dla których filmom z Rathbone'em do ortodoksji daleko.
Drugi to taki, że w roku 39 zdarzyło się też parę innych rzeczy, które świat odmieniło, zwłaszcza zaś odmieniły serię filmów o Holmesie i Watsonie. Te pierwsze dwa, wyprodukowane jeszcze przez XXth Century Fox, zrealizowano jako bądź co bądź ekranizacje Conan Doyle'a (choć Adventures przy najlepszej woli określić można jako "na motywach" ;) ), jako kostiumowe filmy w wiktoriańskim sztafażu. W roku 1942 sprawy zaszły już za daleko, produkcję Holmesów z Rathbone'em przejął Universal Pictures i nie można było sobie pozwolić na historyczną beztroskę. Holmes przesiadł się z dorożki do samochodu, a nawet samolotu i w przerwach między rozwiazywaniem szpiegowskich afer i ratowaniem świata wygłaszał patriotyczne apele wojenne. Choć te akurat filmy z oczywistych względów okazały się najbardziej ze wszystkich nieudane, uwspółcześnienie kinowych Sherlocków przyniosło przynajmniej jedną fascynującą konsekwencję: gdy wszystkim znudziło się już oglądanie wojny jeszcze i na ekranie, Sherlocki z Rathbone'em i Bruce'em przybrały klasyczną niemal formę rozkwitającego wówczas kina noir. Rathbone zaś po wiktoriańskim supermenie i angielskiej odpowiedzi na agenta Klossa przemienił Holmesa w bystrzejszą i lepiej dogoloną wersję Sama Spade'a, czasem popijającego egzystencjalną whisky w jakimś podejrzanym lokalu gastronomicznym (średniej klasy), Bruce tymczasem zaczął potykać się o własne nogi w mrocznych zaułkach, gdzie łatwo oberwać po głowie obciążoną pończochą.
Czytelnicy mogą się teraz dziwić, dlaczego w ogóle taki barbarzyńca, jak piękny by jego profil nie był, uchodzi za aktora, który grał Sherlocka Holmesa, a nie jakiegoś detektywa o tym samym nazwisku?
Największy paradoks całej tej smutnej wojennej zawieruchy w dziejach Rathbone'a-Holmesa i świata wciąż jeszcze przed nami. Wtedy właśnie, w tych mrocznych czasach, parę wiktoriańskich dżentelmenów z epoki gazowych latarni wykorzystało do kojenia powszechnych lęków radio. O tym, jak bardzo świat wówczas takich właśnie Holmesa i Watsona potrzebował świadczy wiersz Vincenta Starretta wydany w 1942 roku:

221B
Here dwell together still two men of note
Who never lived and so can never die:
How very near they seem, yet how remote
That age before the world went all awry.
But still the game’s afoot for those with ears
Attuned to catch the distant view-halloo:
England is England yet, for all our fears–
Only those things the heart believes are true.

A yellow fog swirls past the window-pane
As night descends upon this fabled street:
A lonely hansom splashes through the rain,
The ghostly gas lamps fail at twenty feet.
Here, though the world explode, these two survive,
And it is always eighteen ninety-five.

Ta ostatnia fraza, Here it is always 1895, tak mocno weszła do codziennego języka Holmesistów, że mało kto uświadamia sobie, skąd naprawdę się wzięła. Sherlockowi K. nieodmiennie kojarzy się z serią radiowych audycji z Bruce'em i Rathbone'em, które w mroku początku lat czterdziestych pozwalały radiosłuchaczom na kilka chwil sentymentalizmu. Tu musi podzielić się zupełnie bezcennym linkiem do cudownego miejsca, gdzie wielu z tych audycji można posłuchać za darmo, razem z obowiązkowymi nieznośnie amerykańskimi reklamami niejakiego Petri wine i okazjonalnymi patriotycznymi uwagami Watsona http://www.oldtimeradiofans.com/template.php?show_name=Sherlock%20Holmes . A paradoks polega tu na tym, że Holmes i Watson głosami z dawnego, chyba lepszego i nieodwołalnie utraconego świata byli już wówczas, gdy pisał o nich Conan Doyle. Opowiadania o Sherlocku tak doskonale nadawały się na pożywkę dla wojennej utopii retrospektywnej dokładnie dlatego, że utopijne tony ukrył w nich z premedytacją sam autor. Gdy Conan Doyle wydawał w Strandzie opowiadania o Sherlocku, stateczna epoka późnowiktoriańska należała już do przeszłości, wszędzie instalowano elektryczność, hansom cabs już nie jeździły a porządek świata dawno legł w gruzach. I tak oto sztuczne, naiwne, groteskowe często scenariusze audycji o "nowych przygodach" Holmesa i Watsona zupełnie niezależnie od zamierzeń autorów w jakiś sposób oddały najgłębsze intencje autora oryginałów, oddały atmosferę minionego już, ale ciepło wspominanego wieku (względnej) niewinności. Że wieku takiego nigdy nie było, to już naturalnie zupełnie inna sprawa - ale to z kolei można, znów paradoksalnie, zobaczyć tylko w takich Holmesa adaptacjach, które pozostają ściśle oryginałom wierne.
A Basil Rathbone, choć papierowy często i naiwny, zawsze będzie tym, który do spółki z poczciwym dziadkiem Doktorem, baśń o dawnym dobrym 1895 roku przechowają.

Myślę, że zasłużył, żeby na zakończenie puścić mu ponoć jedną z ulubionych jego piosenek ;) :



---
*Sherlock to się czasem cieszy, że pewien jego przyszywany (patrz poprzednia notka) Brat w holmesologicznych kwestiach nie żywi żadnych poglądów, oprócz takiego, żeby mu Sherloczek przestał o tych nudach truć...
** Holmesistom poleca Sherlock poczytanie/wysłuchanie/obejrzenie A Study in Scarlet... tak, tego fragmentu, jak Holmes poznaje Watsona... Nie ma tak złej interpretacji tego akurat fragmentu, która uczciwemu Sherlockiście tych łez nie wyciśnie...
*** Sherlock nie czyni tu długiej dygresji na temat wspaniałych Watsonów Bretta, zwłaszcza zaś przyjaciela jego sir Edwarda Hardwicke'a, bo oni także zasłużyli na notkę zupełnie oddzielną, zwłaszcza zaś na taką notkę zasługuje sam problem tego, jaki powinien być Watson kanoniczny.

Friday, 19 June 2009

O tym, dlaczego należy uważać... Notka pełna przestróg i Holmesa.

Tych drogich Czytelników, którzy weszli tu, bo liczą na to, że będzie o seksie, z góry Sherlock przeprasza. W tym temacie uważać każdy głupi potrafi a temu, że czasem może nie wyjść zgodnie z planem nawet najbardziej ostrzegawcze notki nie zaradzą.
Czy zdarza Wam się już od samego początku znajomości czuć, ba!, wiedzieć, że nad Waszym życiem zawisła ciemna chmura i dla dobra Waszego i świata powinniście trzymać się od danej osoby jak najbardziej z daleka? Intuicja Sherlocka leniwa jest co prawda i przeważnie śpi smacznie ignorując najdziksze Sherlocka poczynania, zdarzyły się jednak trzy takie wypadki, kiedy budziła się z krzykiem i to krzykiem przestrogi. "Sherloczku, nie idź tą drogą!" - ostrzegała złowieszczo, a Sherlock, oczywiście, trzykrotnie pokpił sprawę i tak właśnie poznał swojego ukochanego Mistrza, przyszywaną Rodzinę* oraz najwspanialszego Sherlocka H. w dziejach telewizji, radia, kina, teatru i papieru.
Dziś będzie o tym trzecim.
Gdyby Sherlock K. ograniczył się do maniakalnego słuchania audiobooków na pierwszych latach studiów, to byłby dziś po prostu maniakiem audiobooków, Wy nie czytalibyście tej notki, a Rodzina Sherlocka i jego przyjaciele mieliby życie weselsze i uboższe o wiele sherlockistycznych nudziarstw. Sherlock poleca serdecznie przepięknie zrealizowane nagrania Davida Timsona i zwłaszcza Douglasa Wilmera (ten ostatni wystąpił również w bardzo oficjalnych, ale pełnych uroku adaptacjach na ekranie, w parze z Nigelem Stockiem). Te majestatyczne głosy o tylu barwach dobranych dla różnych postaci... Te późnowiktoriańską angielszczyzną pisane historie, nieśpiesznie rozwijające się na Waszych uszach... Kwieciste narracje staruszkowatego i ciapowatego Watsona, konkretny, godny i nieodmiennie chłodny głos genialnego detektywa. Dedukcje, kalkulacje, zagadki. A Sherlock K. zawsze żałował tylko, że tak strasznie mało jest w tych historiach ludzi, a ta słynna Holmes-Watson przyjaźń to w zasadzie udana spółka znudzonego emeryta i maszyny do rozwiązywania zagadek. I trwałby Sherlock zapewne w tym popularnym dość przekonaniu do dziś, wolny i szczęśliwy, nie budząc się nigdy w nocy o czwartej nad ranem, bo nie przeczytał najnowszego wątku na forum holmesian.net (albo bo Guy Ritchie kręci straszliwą jakąś produkcję z Sherlockiem w tytule i... i... nie chce Sherlock tego bolesnego tematu poruszać) - gdyby nie to, że pewnego dnia znalazł w bibliotece kasety jakieś stare z jakąś telewizyjną ekranizacją Holmesa z lat 80.
Włączył. REDH.**Patrzy, patrzy... Na ekran wbiega wariat. Zupełny wariat. Znerwicowany kretyn jakiś. W trakcie rozmowy prycha, pohukuje, świsty wydaje. Śmieje się (śmieje! Holmes?!) jak narkoman. Przesadza kanapę w pogoni za Watsonem (!!). Głos ma skrzekliwy, rrr wibrujące.
A potem nagle wskakuje (!) na fotel i zastyga w milczeniu, rzekomo rozwiązując słynny "three-pipe-problem"... No, popatrzcie sami:


Czy tak wyobrażaliście sobie wielkiego Sherlocka H.? Przysiadającego z butami w fotelu, spiętego, jak gdyby zaraz miał się zerwać do biegu? A gdzież godność, stateczność, słynny spokój tego wyzbytego ludzkich cech komputera?
Sherlock w każdym razie aż do owego dnia - o ile w ogóle wyobrażał sobie ten wielki umysł w jakiejkolwiek cielesnej formie - widział go w formach znacznie bardziej marmurowych. I dlatego zerwał się z oburzeniem od ekranu telewizora, by dla ukojenia nerwów pooglądać oryginalne ryciny Pageta, z pierwszych wydań opowiadań o Sherlocku H. w The Strand.
I wtedy jego oczom ukazał się Sherlock Prawdziwy prosto z czasów agenta Watsona, sir Arthura Conan Doyle'a...


Sherlock K. też nie potrafił wskazać tu choćby trzech znaczących różnic.*** Zaklął raz jeszcze pod nosem i obejrzał kolejny odcinek, choć intuicja krzyczała "nieeee". FINA. Obejrzał i przypatrzył się temu całemu Brettowi z nieco mniejszym obrzydzeniem. No, w sumie, jak by się uprzeć, całkiem znośnie to zagrał... Zobaczyć Holmesa-człowieka, Holmesa zdenerwowanego z papierosem to pewne zaskoczenie****, ale może i rzeczywiście blisko kanonicznego tekstu? Zresztą, w FINA Holmes ginie, jak wiadomo, w związku z czym nie można po FINA natychmiast nie obejrzeć na pociechę EMPT, co oznacza, że - dziwak nie dziwak - trzeba dać gościowi co najmniej jeszcze jedną szansę...
Trzy odcinki później myślał już Sherlock K., że jest zgubiony całkowicie i bez pamięci. Mylił się. Zgubiony był dopiero, gdy do biblioteki przywieziono nową dostawę Brettów. W niej serie ostatnie.
A na ekranie zamiast nadaktywnego, aroganckiego wariata ukazał się wariat schorowany, stary i złamany. Holmes, który mimo całego geniuszu bez Watsona zginąłby marnie i przepadł. Holmes dręczony szaleństwem i koszmarami (My mind is like a racing engine, tearing itself to pieces because it is not connected up with the work for which it was built - TWIS). Holmes, o niepowtarzalnym, gorzkim poczuciu humoru. Holmes, którego subtelna mimika zdradza tysiące emocji. Holmes-dziecko, które nie umie przegrywać. Holmes-starzec, który boi się, że zrobił już w życiu wszystko, co ważne i nic mu nie pozostało. Holmes-artysta z wszystkimi tego konsekwencjami. Holmes który w Kanonie ukryty jest na dziesiątym planie, w najdrobniejszych aluzjach, łatwo przegapianych opisach, nigdy dość wyraźnie nie wydobywany na powierzchnię. Nigdy przez nie-maniaków niezauważany.
I wtedy właśnie Sherlock znów oderwał się do ekranu, by sprawdzić, czy ktoś oprócz niego TO zobaczył, TEGO Holmesa poznał - i, przede wszystkim, czy ktoś wie, kim jest TEN CAŁY Brett?
Ktoś wiedział. Sherlock natomiast nie wiedział co czyni, w gąszcz Brettowskiego fandomu się zapuszczając. Żeby aktor miał grupkę oddanych wielbicieli, piszczące panny klejące składanki na jutiubie, bandę rozdziawionych czternastolatków, chcących być takim samym maczo albo towarzystwo koneserów sławiących jego wybitny talent - to wszystko jest sprawą powszechnie spotykaną. Jeremy Brett, właśc. Jeremy Huggins zdobył serca fanów w sensie zupełnie dosłownym. Ostatnie serie Holmesów to kawał jego własnej biografii. Jego własne choroby - psychiczne, które u samego Holmesa bez trudu daje się zdiagnozować, i fizyczne. Jego wspaniała przyjaźń... z filmowym Watsonem. I jego uśmiech, który do dziś potrafi rozświetlić oddanym fanom najbardziej ponury dzień (Sherlock z wzruszoną ręką na sercu poleca niezawodny klip: http://www.youtube.com/watch?v=HKXdnMtHOqk ). Od wspomnień, legend, dawnych żartów i wygłupów nieodżałowanego Jeremy'ego pęcznieją fora, strony i książki. Aby nie przywodzić przygnębionych czytelników do samobójstwa, autor jednej z bardzo smutnych biografii Bretta zakończył książkę na pocieszenie wesołą anegdotą, o tym, jak to Jeremy wysłał kiedyś w odruchu rozpaczy list z wyrazami uwielbienia do samego siebie. W liście prosił "najwspanialszego odtwórcę roli Holmesa" (przystojniejszego od samego Rathbone'a!) o zdjęcie z autografem. Nieco skonsternowany przyjaciel, któremu Brett się pochwalił, zapytał go, czy odpisał samemu sobie. „David, I may be mad - but I‘m not barking mad! In any case, the bugger didn‘t send a stamped addressed envelope!“ - odparł Jeremy.
Brett był tak wspaniałym Holmesem jakim był prawdopodobnie dlatego, że, uczuciowy, ciepły i sentymentalny, a zarazem poważnie cierpiący, do stereotypowego obrazu Sherlocka nie pasował wcale. Sam twierdził, że na widok Holmesa ("the damaged penguin!") przeszedłby na drugą stronę ulicy. I tak niechcący trochę zrealizował ideę Holmesa w stopniu tak doskonałym, że całą teorię idei podważającym. Pokazał Holmesa tak żywego, tak skomplikowanego i tak ludzkiego, jakiego Conan Doyle sam ledwie we własnym stworzeniu przeczuwał. Równie niechcący zrujnował życie niejednemu Sherloczkowi, który na zawsze już utonął w holmesologii i brettfanii, a teraz zamiast oddawać się tłumaczeniu powieści religijnych prowadzi obiecaną holmesangelizacyjną misję ;)
Następna notka... chciał Sherlock obiecać, że nie będzie o Holmesie, ale zobaczymy jeszcze, czy się powstrzymać zdoła ;)


... a tak w peesie na marginesie... czy nie macie wrażenia, że nad Waszym życiem zawisła ciemna chmura i już nigdy nie powinniście na tego bloga wracać?


---
*"Przyszywanie" nie oznacza tu braku więzi genetycznych - bo te są i są ewidentne, o ile oczywiście z fenotypów wnioskować można - tłumaczy natomiast znakomicie potrzebę solidnego znieczulenia, które niezbędne było do zawiązania Rodzinnych relacji Sherlocka. Istnieje hipoteza, że do dziś Rodzina znieczula się już wyłącznie w płonnej nadziei, że za którymś razem uda się te szwy rozerwać...

** Skoro już i tak propaguje Sherlock K. bezczelnie sherlockizm i holmesizm, to równie dobrze może propagować je profesjonalnie, wraz z przyjętymi powszechnie w literaturze przedmiotu skrótami ;) Dla wygody i poczucia Bycia Wtajemniczonym stosują holmesiści zamiast pełnych tytułów opowiadań i powieści czteroliterowe ich skróty. Przeważnie są to po prostu cztery pierwsze litery, ale dla ułatwienia polecam naprawdę zainteresowanym Czytelnikom następujący link: http://www.sherlock-holmes.org/atlas/abbreviations.html .

***Dydaktyczny obowiązek nie pozwala mi nie zwrócić uwagi Czytelników na fajkę Sherlocka na obu fotografiach. Nie jest to ta grubaśna, wykrzywiona faja, której oczekiwaliście, prawda (Sherlock uprzejmie przeprasza za dwuznaczny wydźwięk tego pytania)?


Powszechnie z Sherlockiem (przez amatorów i barbarzyńców, naturalnie) kojarzony typ fajki nazywa się calabash i nie ma o nim żadnej wzmianki w Kanonie. Przeciwnie. Wiemy, że detektyw w rzeczywistości palił mocny tytoń w długich i prostych fajkach - takich prosto z ryciny Pageta. Miał Sherlock w szczególności taką z drzewa wiśniowego... Do rzeczy. Dlaczego zatem taka właśnie fajka na zawsze przykleiła się do znanego orlego profilu Sherlocka H.? Według powszechnie uznawanej teorii, za sprawą aktorów - mniej niż nasz bohater Jeremy Brett kanonicznych. Podobno zresztą fajkę tę łatwo jest trzymać samymi wargami, co zostawia aktorowi wolne ręce. W szczególności zawinili Wiliam Gillette (http://www.sherylfranklin.com/sh-gillette.html) i Basil Rathbone. Trzeba im jednak, moi drodzy, tę nieścisłość wybaczyć. Pierwszy z nich to w ogóle pierwszy aktor, który grał Holmesa ever. Wybaczyć należy mu, zasadniczo, wszystko. Drugi, to legenda, która jeszcze kiedyś dorobi się na tym blogu swojego wpisu, a na razie cieszy się taką sławą, że nie widzę potrzeby zamieszczania żadnego szczególnego linka do jednej z miliona stron mu poświęconych. Boskiego profilu Basila też nie mogę niestety zamieścić - nie wypada, w notce poświęconej Jeremy'emu - więc mogę jedynie Czytelników obu płci i wszelkich upodobań zachęcić do powzdychania do niego we własnym zakresie ;) I wtedy zrozumiecie, dlaczego jemu też należy wybaczyć...

**** O tym, co stało się potem, czytaliście już na tym blogu http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/10/0644-0757-albo-o-tym-dlaczego-sherlock.html ).


Friday, 15 May 2009

O tym, dlaczego Sherlock jednak nie zostanie ateistą...

Sherlock, który zawsze deklarował się filozoficznie poprawnie jako agnostyk*, musi wyznać, że niezmiernie zazdrości ateistom. Ateiści, to są, wbrew pozorom, ulubieńcy boga**. Ludzie, których obdarował bóg przez życzliwość czy nieuwagę łaską niewiary i nieświadomości. Niepoprawni optymiści. 

Oni Nie Wiedzą Jak To Jest.

Bowiem, jakkolwiek zaskakująco nie zabrzmi to wyznanie, Sherlock ostatnio czuje bożą obecność w swoim życiu i, bynajmniej nie w wyniku lektury forum Wychowanie w wierze, zaczyna się nawet robić lekko bogobojny***. Gdybyż to jeszcze bóg tak po prostu i prymitywnie Sherlocka nienawidził, wtedy byłoby oczywiście przykro, ale, jako że przewidywalność pomaga opanować lęk, życie przynajmniej stałoby się mniej skomplikowane. Na przykład, ograniczyłoby się do siedzenia w kątku i cierpliwego czekania, aż na suficie obluzuje się kawał tynku i spadnie Sherlockowi na łeb (cegła na ulicy już się oklepała). 
I są takie chwile, gdy ląduje Sherlock w nieznanym mieście bez portfela, komórki, dowodu, grosza, klina, fajki i widoków na powrót do domu... Gdy bóg podmienia mu datę biletu samolotowego z 12 maja na 14 lipca, co wychodzi na jaw w wylotu przeddzień... Gdy dopisuje po nocach, gdy Sherlock nie patrzy, nowe strony do powieści o biednej, świętej Indiance, którą Sherlock musi przetłumaczyć do czerwca... Gdy blokuje mu kartę kredytową z powodu dwóch złotych, gdy kasuje pół notki na bloga, podmienia pliki w komputerze jemu i jego znajomym, gdy wysyła go na rok studiów do Edynburga tylko po to, żeby wrócił Sherlock zbankrutowany finansowo, moralnie i filozoficznie, z kłopotami na dwóch uczelniach na raz, za to bez mieszkania w żadnym z trzech miast, w których oficjalnie mieszka... Gdy okrutnie wyżera z lodówki śmietanę, która miała być Sherlocka ostatnim pocieszeniem... w takich chwilach jest Sherlock bliski kapitulacji i powrotu do wiary, trochę w nadziei, że, może, jeśli się zdecyduje na ponowny chrzest, to go bóg z litości w chrzcielnicy utopi.

I wtedy właśnie bóg odpuszcza. Idzie na piwo. Wyjeżdża na wakacje (gdzieś bez dostępu do Sieci). Sherlock znajduje portfel w tym samym kebabie, w którym go niegdyś w środku nocy zgubił. Ktoś w ostatniej chwili pożycza pieniądze na przebukowanie biletu. Indianka szybciutko umiera za wiarę. Robi się tak ciepło, że można spać na Błoniach. Śmietana znajduje się w bucie za łóżkiem.
Oczywiście pierwsze sto dwadzieścia razy to się Sherlock dawał na to wszystko nabierać. Ustawiał sobie buńczuczne statusy i zacierał ręce. Witał się gąską i myślał, że teraz to już pójdzie. Dziwił się serdecznie, kiedy okazywało się dzień później, że portfel owszem, ale stówa do tyłu, lot wywalczony i tak odwołali, Indianka umiera ale na gruźlicę i na Czarodziejskiej Górze, na Błoniach psie gówna, śmietana skwaśniała a iPlus znowu odcina mu neta, podczas gdy bóg jedzie na szerokopasmowym.
Bo, moi drodzy, Sherlock dopiero dzisiaj uświadomił sobie, w co jest właściwie z tym całym bogiem grane.
Otóż, bóg gra z Sherlockiem w fochy. A jak Czytelnicy już wiedzą http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/08/o-sztuce-fochania-relacji-z-seulskiej.html , podstawową zasadą tej zabawy jest to, aby nigdy ofiary swojej nie wykończyć, przewagi zbyt miażdżącej nie osiągnąć i do jej kapitulacji nie doprowadzić.
I dlatego dzisiaj, w dniu najlepszej nowiny od wielu miesięcy, gdy pozwolił bóg Sherlockowi wrócić naprawdę do domu, czyli do ukochanego jego Instytutu, gdy jednym podejrzanie miękkim ruchem zakończył jego kłopoty na najważniejszych studiach i nawet nie zatrzasnął go rano w zepsutym tramwaju - dziś właśnie czuje Sherlock w sercu swym pewność szczególną, że nic dobrego go jutro nie czeka.
Ale przyznać też musi, że bóg to rozegrał mistrzowsko. Bo teraz nie może Sherlock nie chcieć już grać dalej...
Ma tylko jeden mizerny plan uprzedzenia boskiego natarcia. Skoro bóg tak się nudzi, że czyta jego bloga, to może kilka kolejnych notek przynajmniej na chwilę zajmie jego uwagę... 
Następna, doda, w ramach owej uwagi odwracania, będzie o miłości.

___

*filgloska. Czego oczy nie widzą, o tym nie da się z czystym filozoficznym sumieniem powiedzieć, że nie istnieje.  Jak widzą, to na zasadzie, że zmysły mogą przecież nas łudzić, zawsze można istnienie zakwestionować. Na przykład, ktoś nam mówi: Daj fajkę, widzę, że masz!, odpowiadamy: Ee, skąd, wydaje ci się. I dyskusja skończona, bo pewna siebie sceptycka fajko-kutwa speszy nawet najbardziej bezczelnego sępa empirystę. Sęp inteligentny czai się cierpliwie, aż wszystkie paczki znikną z zasięgu jego wzroku, mówi "A Sherloczek chce fajeczkę!" i spróbujcie udowodnić, że fajeczki nie macie, skoro wiadomo, że zbyt stanowczy opór skończy się w najlepszym razie zaciągnięciem Was do kiosku. W najlepszym...

**filgloska. Mała litera jest tu nie tyle prowokacją czy tandetną demonstracją braku szacunku, która mogłaby urazić część Czytelników, ile wyrazem filozoficznej niepewności co do ontycznego statusu Siły Wyższej. Trudno powiedzieć właściwie, dlaczego miałaby być ona policzalna, a jeśli policzalna, to dlaczego miałaby sumować się do Jedności, a jeśli nawet by się i sumowała, to już w ogóle nie da się orzec, czy w danej chwili chcemy się odnosić do całej tej Jedności czy do jakiegoś jej podzbioru, elementu czy mereologicznie wyróżnionej części... No i jak by się to przekładało na ortografię. I, owszem, jest to propozycja oryginalnego argumentu przeciwko odróżnianiu nazw własnych od niewłasnych. Bóg jest, zdaniem Sherlocka, nazwą fundamentalnie nieokreśloną, a już w najlepszym razie nazwą o referencji ruchomej.

***wyznanie. Lekko bogobojny jest, bo bardzo bojny w ogóle być nie potrafi. Nikt by nie potrafił, mając taką Rodzinę jak Sherlock. I tu chciał Sherlock pisać długo o tym, jak to bez Rodziny ani by (po terminie ;) do Edynburga nie poleciał, ani by (przed terminem) z radością nie wrócił, ani by pomiędzy na skajpie nie przetrwał, ani Indianki by nie ukatrupił, ani uczelni by nie obłaskawił... i takich ań jeszcze wiele pewnie by wymieniał. Ale dla bezpieczeństwa wolałby jednak na sojuszników do boga nie kablować...

Tuesday, 28 April 2009

O tym, dlaczego Sherlock nie będzie pisał bloga o jeździe na rolkach.. i o czym będzie dalej..

Bo wiecie, są takie blogi w Sieci, które są o Czymś Szczególnym. O polityce na przykład albo o stanikach. I są blogerzy, którzy w Sieci nie prowadzą życia tylko tak sobie skrobią o ciekawych rzeczach dla pożytku gawiedzi tudzież własnego i gugla (reklamy).
Każdy z nas takie profesjonalne blogi codziennie ogląda. Japonki_męskie.blogspot.com, dajmy na to. Spis kategorii w szwach pęka,  japonki na przestrzeni dziejów; japonki do opery, czy wypada?, gdzie kupić w Krakowie, pochodzenie, historia, konserwacja podeszwy, japonki świata, forum, wreszcie sklep online, reklamy google...
... a że autor ma na drugie Histiozaur (babcia się uparła), studiuje zaocznie aksjologię curlingu (rzut czajnikiem do celu fascynował go odkąd w dzieciństwie ciocia oblała go szklanką melisy) i co dzień nad ranem zaczaja się w krzaczorach przy Parku Krakowskim w samych japonkach i wielkim różowym szlafroku, żeby wychynąć nagle z okrzykiem "Jam jest Bóg Twój!" i wystraszyć na śmierć jakiegoś biednego studenta wracającego do domu po imprezie - o tym nikt by nigdy nawet nie pomyślał.
Sherlock niezmiernie szanuje tematyczne blogi oraz ich dyskretnych autorów, którzy prywatność swoją cenią i na pośmiewisko w necie nie wystawiają, a frajdą z blogowania przecież nie mniej od Sherlocka się cieszą, google-analytics bawią się nie gorzej i jeszcze sobie pisaniną na google-adsach dorabiają - a na blogu Sherlocka reklamę mógłby zamieścić chyba tylko Polmos.
Kiedy zatem zdarzyła się Sherlockowi kolejna długa przerwa w blogowaniu, ogarnęła go myśl, by wreszcie Coś w Swoim Życiu Zmienić, a że akurat ma do zrobienia potworną ilość tłumaczenia, w pierwszym rzędzie pomyślał o blogu.
Ha, duma więc Sherlock, to ja zacznę od nowa. Profesjonalnie, bezosobowo i tematycznie. Koniec z podejrzanymi wywodami o treści mentalnej i bezsilnymi żartami z filozofii. Koniec z alkoholowym ekshibicjonizmem. Koniec z żalami emigranta (to ostatnie choćby dlatego, że już Sherlock do ojczyzny na dobre i na złe wrócił ;) ). Koniec z wstydliwym upychaniem po kątach sherlockistycznych dywagacji. Koniec z bezobciachowym pozwalaniem sobie na dziwolągi językowe, anglicyzmy i Rodzinny idiolekt! Nowy blog Sherlocka będzie poważny, pożyteczny i po... no, jakieś trzecie na PO określenie sami sobie bez trudu domyślicie. Temat znaleziony już dawno, umiłowany i bliski, a dalej to już przecież pestka. Można zresztą potrenować na sucho... Hm...

Załóżmy, że Sherlock chce zrobić profesjonalny blog dla początkujących amatorów roleczków... Tfu! Rolek, znaczy.

Wpis pierwszy: 
ukhm...

"Zaczynamy przygodę z rolkami"

Po pierwsze, należy wybrać stosowne miejsce dla rozpoczęcia nauki (stosowne! jakie profesjonalne słowo, juhu! :) ). 
Nie powinna to być, na przykład, mała jedynka w Bursie Jagiellońskiej (1x1 m), po której Sherlock jeździł sobie pierwszego wieczora po zakupie, odbijając się na zmianę o łóżko i szafę, a po drodze relacjonując wrażenia przez gadu gadu z kompa na stole, bo... Bo... Hm... bo co właściwie... Bo mu się niewygodnie przy tym loda jadło?
Hm, no, najwyżej zaczniemy od czegoś innego...

Po pierwsze, należy zastanowić się, jakie są nasze oczekiwania (ooo!).
Czy chcemy wyczynowo zasuwać po Błoniach czy tak naprawdę, to chodzi nam o to piwko na rozbieg, na przerwę i na ugaszenie pragnienia po wyczerpujących dwóch długościach (tych krótszych)? Jeżeli myślimy, że o to pierwsze, to zastanówmy się jeszcze raz.
Hm... Może w ogóle zacznę lepiej od drugiego wpisu?

"Podstawy techniki rolkarza"

Jako rozsądni antylogicyści, antyfizykaliści a także w ogóle filozoficzni antyfundamentaliści [filgloska] stanowczo odrzucamy przekonanie, jakoby w technice dało się wyróżnić podstawy [długa filgloska]. A już na pewno nie sądzimy, że od podstaw należy próbować zaczynać (sowa Minerwy, [filgloska]). W ogóle zresztą nie wierzymy w "wiedzę jak" [filgloska], a "wiedzę że" mamy tylko taką, że wiemy, że zanim cudem naciągniecie wszystkie ochraniacze we właściwej kolejności i wstaniecie w rolkach z ławeczki, to bardziej doświadczone towarzystwo już dawno odjedzie wam w dal siną i siłą ambicji jakoś się za tym towarzystwem poturlacie (żeby ich nie zgubić w drodze na porolkowe piwo).
I to w zasadzie wyjaśnia, dlaczego wpisu trzeciego "O bezpiecznym upadaniu" nie będzie, bo siem Sherloczek wypierdolił i go kolanko boli :( TU! O, tu ma siniaczka.
...

Tak właśnie - zastanawiając się po drodze, czemu wyszło mu, że nie wierzy w "wiedzę jak", skoro wierzy w nią już bardziej niż w "wiedzę że" - doszedł Sherlock do wniosku, że profesjonalnego bloga ani o roleczkach ani na wymarzony swój temat jednak prowadził nie będzie... 
Ogłasza jednak, że już dziś zamierza wyjść z szafy i nie bojąc się pogardliwych spojrzeń i wymownych ziewów bez skrępowania temat swój wymarzony promować. Od dziś jest to zatem otwarcie sherlockistyczny blog konfesyjny, by nie rzec: misyjny.
Żegna się zatem Sherlock z holmesologicznym pozdrowieniem i zapowiada rychłe rozpoczęcie jawnej już holmesangelizacji.

P.S. Ale o roleczkach też jeszcze będzie ;)