Friday, 19 June 2009

O tym, dlaczego należy uważać... Notka pełna przestróg i Holmesa.

Tych drogich Czytelników, którzy weszli tu, bo liczą na to, że będzie o seksie, z góry Sherlock przeprasza. W tym temacie uważać każdy głupi potrafi a temu, że czasem może nie wyjść zgodnie z planem nawet najbardziej ostrzegawcze notki nie zaradzą.
Czy zdarza Wam się już od samego początku znajomości czuć, ba!, wiedzieć, że nad Waszym życiem zawisła ciemna chmura i dla dobra Waszego i świata powinniście trzymać się od danej osoby jak najbardziej z daleka? Intuicja Sherlocka leniwa jest co prawda i przeważnie śpi smacznie ignorując najdziksze Sherlocka poczynania, zdarzyły się jednak trzy takie wypadki, kiedy budziła się z krzykiem i to krzykiem przestrogi. "Sherloczku, nie idź tą drogą!" - ostrzegała złowieszczo, a Sherlock, oczywiście, trzykrotnie pokpił sprawę i tak właśnie poznał swojego ukochanego Mistrza, przyszywaną Rodzinę* oraz najwspanialszego Sherlocka H. w dziejach telewizji, radia, kina, teatru i papieru.
Dziś będzie o tym trzecim.
Gdyby Sherlock K. ograniczył się do maniakalnego słuchania audiobooków na pierwszych latach studiów, to byłby dziś po prostu maniakiem audiobooków, Wy nie czytalibyście tej notki, a Rodzina Sherlocka i jego przyjaciele mieliby życie weselsze i uboższe o wiele sherlockistycznych nudziarstw. Sherlock poleca serdecznie przepięknie zrealizowane nagrania Davida Timsona i zwłaszcza Douglasa Wilmera (ten ostatni wystąpił również w bardzo oficjalnych, ale pełnych uroku adaptacjach na ekranie, w parze z Nigelem Stockiem). Te majestatyczne głosy o tylu barwach dobranych dla różnych postaci... Te późnowiktoriańską angielszczyzną pisane historie, nieśpiesznie rozwijające się na Waszych uszach... Kwieciste narracje staruszkowatego i ciapowatego Watsona, konkretny, godny i nieodmiennie chłodny głos genialnego detektywa. Dedukcje, kalkulacje, zagadki. A Sherlock K. zawsze żałował tylko, że tak strasznie mało jest w tych historiach ludzi, a ta słynna Holmes-Watson przyjaźń to w zasadzie udana spółka znudzonego emeryta i maszyny do rozwiązywania zagadek. I trwałby Sherlock zapewne w tym popularnym dość przekonaniu do dziś, wolny i szczęśliwy, nie budząc się nigdy w nocy o czwartej nad ranem, bo nie przeczytał najnowszego wątku na forum holmesian.net (albo bo Guy Ritchie kręci straszliwą jakąś produkcję z Sherlockiem w tytule i... i... nie chce Sherlock tego bolesnego tematu poruszać) - gdyby nie to, że pewnego dnia znalazł w bibliotece kasety jakieś stare z jakąś telewizyjną ekranizacją Holmesa z lat 80.
Włączył. REDH.**Patrzy, patrzy... Na ekran wbiega wariat. Zupełny wariat. Znerwicowany kretyn jakiś. W trakcie rozmowy prycha, pohukuje, świsty wydaje. Śmieje się (śmieje! Holmes?!) jak narkoman. Przesadza kanapę w pogoni za Watsonem (!!). Głos ma skrzekliwy, rrr wibrujące.
A potem nagle wskakuje (!) na fotel i zastyga w milczeniu, rzekomo rozwiązując słynny "three-pipe-problem"... No, popatrzcie sami:


Czy tak wyobrażaliście sobie wielkiego Sherlocka H.? Przysiadającego z butami w fotelu, spiętego, jak gdyby zaraz miał się zerwać do biegu? A gdzież godność, stateczność, słynny spokój tego wyzbytego ludzkich cech komputera?
Sherlock w każdym razie aż do owego dnia - o ile w ogóle wyobrażał sobie ten wielki umysł w jakiejkolwiek cielesnej formie - widział go w formach znacznie bardziej marmurowych. I dlatego zerwał się z oburzeniem od ekranu telewizora, by dla ukojenia nerwów pooglądać oryginalne ryciny Pageta, z pierwszych wydań opowiadań o Sherlocku H. w The Strand.
I wtedy jego oczom ukazał się Sherlock Prawdziwy prosto z czasów agenta Watsona, sir Arthura Conan Doyle'a...


Sherlock K. też nie potrafił wskazać tu choćby trzech znaczących różnic.*** Zaklął raz jeszcze pod nosem i obejrzał kolejny odcinek, choć intuicja krzyczała "nieeee". FINA. Obejrzał i przypatrzył się temu całemu Brettowi z nieco mniejszym obrzydzeniem. No, w sumie, jak by się uprzeć, całkiem znośnie to zagrał... Zobaczyć Holmesa-człowieka, Holmesa zdenerwowanego z papierosem to pewne zaskoczenie****, ale może i rzeczywiście blisko kanonicznego tekstu? Zresztą, w FINA Holmes ginie, jak wiadomo, w związku z czym nie można po FINA natychmiast nie obejrzeć na pociechę EMPT, co oznacza, że - dziwak nie dziwak - trzeba dać gościowi co najmniej jeszcze jedną szansę...
Trzy odcinki później myślał już Sherlock K., że jest zgubiony całkowicie i bez pamięci. Mylił się. Zgubiony był dopiero, gdy do biblioteki przywieziono nową dostawę Brettów. W niej serie ostatnie.
A na ekranie zamiast nadaktywnego, aroganckiego wariata ukazał się wariat schorowany, stary i złamany. Holmes, który mimo całego geniuszu bez Watsona zginąłby marnie i przepadł. Holmes dręczony szaleństwem i koszmarami (My mind is like a racing engine, tearing itself to pieces because it is not connected up with the work for which it was built - TWIS). Holmes, o niepowtarzalnym, gorzkim poczuciu humoru. Holmes, którego subtelna mimika zdradza tysiące emocji. Holmes-dziecko, które nie umie przegrywać. Holmes-starzec, który boi się, że zrobił już w życiu wszystko, co ważne i nic mu nie pozostało. Holmes-artysta z wszystkimi tego konsekwencjami. Holmes który w Kanonie ukryty jest na dziesiątym planie, w najdrobniejszych aluzjach, łatwo przegapianych opisach, nigdy dość wyraźnie nie wydobywany na powierzchnię. Nigdy przez nie-maniaków niezauważany.
I wtedy właśnie Sherlock znów oderwał się do ekranu, by sprawdzić, czy ktoś oprócz niego TO zobaczył, TEGO Holmesa poznał - i, przede wszystkim, czy ktoś wie, kim jest TEN CAŁY Brett?
Ktoś wiedział. Sherlock natomiast nie wiedział co czyni, w gąszcz Brettowskiego fandomu się zapuszczając. Żeby aktor miał grupkę oddanych wielbicieli, piszczące panny klejące składanki na jutiubie, bandę rozdziawionych czternastolatków, chcących być takim samym maczo albo towarzystwo koneserów sławiących jego wybitny talent - to wszystko jest sprawą powszechnie spotykaną. Jeremy Brett, właśc. Jeremy Huggins zdobył serca fanów w sensie zupełnie dosłownym. Ostatnie serie Holmesów to kawał jego własnej biografii. Jego własne choroby - psychiczne, które u samego Holmesa bez trudu daje się zdiagnozować, i fizyczne. Jego wspaniała przyjaźń... z filmowym Watsonem. I jego uśmiech, który do dziś potrafi rozświetlić oddanym fanom najbardziej ponury dzień (Sherlock z wzruszoną ręką na sercu poleca niezawodny klip: http://www.youtube.com/watch?v=HKXdnMtHOqk ). Od wspomnień, legend, dawnych żartów i wygłupów nieodżałowanego Jeremy'ego pęcznieją fora, strony i książki. Aby nie przywodzić przygnębionych czytelników do samobójstwa, autor jednej z bardzo smutnych biografii Bretta zakończył książkę na pocieszenie wesołą anegdotą, o tym, jak to Jeremy wysłał kiedyś w odruchu rozpaczy list z wyrazami uwielbienia do samego siebie. W liście prosił "najwspanialszego odtwórcę roli Holmesa" (przystojniejszego od samego Rathbone'a!) o zdjęcie z autografem. Nieco skonsternowany przyjaciel, któremu Brett się pochwalił, zapytał go, czy odpisał samemu sobie. „David, I may be mad - but I‘m not barking mad! In any case, the bugger didn‘t send a stamped addressed envelope!“ - odparł Jeremy.
Brett był tak wspaniałym Holmesem jakim był prawdopodobnie dlatego, że, uczuciowy, ciepły i sentymentalny, a zarazem poważnie cierpiący, do stereotypowego obrazu Sherlocka nie pasował wcale. Sam twierdził, że na widok Holmesa ("the damaged penguin!") przeszedłby na drugą stronę ulicy. I tak niechcący trochę zrealizował ideę Holmesa w stopniu tak doskonałym, że całą teorię idei podważającym. Pokazał Holmesa tak żywego, tak skomplikowanego i tak ludzkiego, jakiego Conan Doyle sam ledwie we własnym stworzeniu przeczuwał. Równie niechcący zrujnował życie niejednemu Sherloczkowi, który na zawsze już utonął w holmesologii i brettfanii, a teraz zamiast oddawać się tłumaczeniu powieści religijnych prowadzi obiecaną holmesangelizacyjną misję ;)
Następna notka... chciał Sherlock obiecać, że nie będzie o Holmesie, ale zobaczymy jeszcze, czy się powstrzymać zdoła ;)


... a tak w peesie na marginesie... czy nie macie wrażenia, że nad Waszym życiem zawisła ciemna chmura i już nigdy nie powinniście na tego bloga wracać?


---
*"Przyszywanie" nie oznacza tu braku więzi genetycznych - bo te są i są ewidentne, o ile oczywiście z fenotypów wnioskować można - tłumaczy natomiast znakomicie potrzebę solidnego znieczulenia, które niezbędne było do zawiązania Rodzinnych relacji Sherlocka. Istnieje hipoteza, że do dziś Rodzina znieczula się już wyłącznie w płonnej nadziei, że za którymś razem uda się te szwy rozerwać...

** Skoro już i tak propaguje Sherlock K. bezczelnie sherlockizm i holmesizm, to równie dobrze może propagować je profesjonalnie, wraz z przyjętymi powszechnie w literaturze przedmiotu skrótami ;) Dla wygody i poczucia Bycia Wtajemniczonym stosują holmesiści zamiast pełnych tytułów opowiadań i powieści czteroliterowe ich skróty. Przeważnie są to po prostu cztery pierwsze litery, ale dla ułatwienia polecam naprawdę zainteresowanym Czytelnikom następujący link: http://www.sherlock-holmes.org/atlas/abbreviations.html .

***Dydaktyczny obowiązek nie pozwala mi nie zwrócić uwagi Czytelników na fajkę Sherlocka na obu fotografiach. Nie jest to ta grubaśna, wykrzywiona faja, której oczekiwaliście, prawda (Sherlock uprzejmie przeprasza za dwuznaczny wydźwięk tego pytania)?


Powszechnie z Sherlockiem (przez amatorów i barbarzyńców, naturalnie) kojarzony typ fajki nazywa się calabash i nie ma o nim żadnej wzmianki w Kanonie. Przeciwnie. Wiemy, że detektyw w rzeczywistości palił mocny tytoń w długich i prostych fajkach - takich prosto z ryciny Pageta. Miał Sherlock w szczególności taką z drzewa wiśniowego... Do rzeczy. Dlaczego zatem taka właśnie fajka na zawsze przykleiła się do znanego orlego profilu Sherlocka H.? Według powszechnie uznawanej teorii, za sprawą aktorów - mniej niż nasz bohater Jeremy Brett kanonicznych. Podobno zresztą fajkę tę łatwo jest trzymać samymi wargami, co zostawia aktorowi wolne ręce. W szczególności zawinili Wiliam Gillette (http://www.sherylfranklin.com/sh-gillette.html) i Basil Rathbone. Trzeba im jednak, moi drodzy, tę nieścisłość wybaczyć. Pierwszy z nich to w ogóle pierwszy aktor, który grał Holmesa ever. Wybaczyć należy mu, zasadniczo, wszystko. Drugi, to legenda, która jeszcze kiedyś dorobi się na tym blogu swojego wpisu, a na razie cieszy się taką sławą, że nie widzę potrzeby zamieszczania żadnego szczególnego linka do jednej z miliona stron mu poświęconych. Boskiego profilu Basila też nie mogę niestety zamieścić - nie wypada, w notce poświęconej Jeremy'emu - więc mogę jedynie Czytelników obu płci i wszelkich upodobań zachęcić do powzdychania do niego we własnym zakresie ;) I wtedy zrozumiecie, dlaczego jemu też należy wybaczyć...

**** O tym, co stało się potem, czytaliście już na tym blogu http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/10/0644-0757-albo-o-tym-dlaczego-sherlock.html ).


Friday, 15 May 2009

O tym, dlaczego Sherlock jednak nie zostanie ateistą...

Sherlock, który zawsze deklarował się filozoficznie poprawnie jako agnostyk*, musi wyznać, że niezmiernie zazdrości ateistom. Ateiści, to są, wbrew pozorom, ulubieńcy boga**. Ludzie, których obdarował bóg przez życzliwość czy nieuwagę łaską niewiary i nieświadomości. Niepoprawni optymiści. 

Oni Nie Wiedzą Jak To Jest.

Bowiem, jakkolwiek zaskakująco nie zabrzmi to wyznanie, Sherlock ostatnio czuje bożą obecność w swoim życiu i, bynajmniej nie w wyniku lektury forum Wychowanie w wierze, zaczyna się nawet robić lekko bogobojny***. Gdybyż to jeszcze bóg tak po prostu i prymitywnie Sherlocka nienawidził, wtedy byłoby oczywiście przykro, ale, jako że przewidywalność pomaga opanować lęk, życie przynajmniej stałoby się mniej skomplikowane. Na przykład, ograniczyłoby się do siedzenia w kątku i cierpliwego czekania, aż na suficie obluzuje się kawał tynku i spadnie Sherlockowi na łeb (cegła na ulicy już się oklepała). 
I są takie chwile, gdy ląduje Sherlock w nieznanym mieście bez portfela, komórki, dowodu, grosza, klina, fajki i widoków na powrót do domu... Gdy bóg podmienia mu datę biletu samolotowego z 12 maja na 14 lipca, co wychodzi na jaw w wylotu przeddzień... Gdy dopisuje po nocach, gdy Sherlock nie patrzy, nowe strony do powieści o biednej, świętej Indiance, którą Sherlock musi przetłumaczyć do czerwca... Gdy blokuje mu kartę kredytową z powodu dwóch złotych, gdy kasuje pół notki na bloga, podmienia pliki w komputerze jemu i jego znajomym, gdy wysyła go na rok studiów do Edynburga tylko po to, żeby wrócił Sherlock zbankrutowany finansowo, moralnie i filozoficznie, z kłopotami na dwóch uczelniach na raz, za to bez mieszkania w żadnym z trzech miast, w których oficjalnie mieszka... Gdy okrutnie wyżera z lodówki śmietanę, która miała być Sherlocka ostatnim pocieszeniem... w takich chwilach jest Sherlock bliski kapitulacji i powrotu do wiary, trochę w nadziei, że, może, jeśli się zdecyduje na ponowny chrzest, to go bóg z litości w chrzcielnicy utopi.

I wtedy właśnie bóg odpuszcza. Idzie na piwo. Wyjeżdża na wakacje (gdzieś bez dostępu do Sieci). Sherlock znajduje portfel w tym samym kebabie, w którym go niegdyś w środku nocy zgubił. Ktoś w ostatniej chwili pożycza pieniądze na przebukowanie biletu. Indianka szybciutko umiera za wiarę. Robi się tak ciepło, że można spać na Błoniach. Śmietana znajduje się w bucie za łóżkiem.
Oczywiście pierwsze sto dwadzieścia razy to się Sherlock dawał na to wszystko nabierać. Ustawiał sobie buńczuczne statusy i zacierał ręce. Witał się gąską i myślał, że teraz to już pójdzie. Dziwił się serdecznie, kiedy okazywało się dzień później, że portfel owszem, ale stówa do tyłu, lot wywalczony i tak odwołali, Indianka umiera ale na gruźlicę i na Czarodziejskiej Górze, na Błoniach psie gówna, śmietana skwaśniała a iPlus znowu odcina mu neta, podczas gdy bóg jedzie na szerokopasmowym.
Bo, moi drodzy, Sherlock dopiero dzisiaj uświadomił sobie, w co jest właściwie z tym całym bogiem grane.
Otóż, bóg gra z Sherlockiem w fochy. A jak Czytelnicy już wiedzą http://przygodysherlockak.blogspot.com/2008/08/o-sztuce-fochania-relacji-z-seulskiej.html , podstawową zasadą tej zabawy jest to, aby nigdy ofiary swojej nie wykończyć, przewagi zbyt miażdżącej nie osiągnąć i do jej kapitulacji nie doprowadzić.
I dlatego dzisiaj, w dniu najlepszej nowiny od wielu miesięcy, gdy pozwolił bóg Sherlockowi wrócić naprawdę do domu, czyli do ukochanego jego Instytutu, gdy jednym podejrzanie miękkim ruchem zakończył jego kłopoty na najważniejszych studiach i nawet nie zatrzasnął go rano w zepsutym tramwaju - dziś właśnie czuje Sherlock w sercu swym pewność szczególną, że nic dobrego go jutro nie czeka.
Ale przyznać też musi, że bóg to rozegrał mistrzowsko. Bo teraz nie może Sherlock nie chcieć już grać dalej...
Ma tylko jeden mizerny plan uprzedzenia boskiego natarcia. Skoro bóg tak się nudzi, że czyta jego bloga, to może kilka kolejnych notek przynajmniej na chwilę zajmie jego uwagę... 
Następna, doda, w ramach owej uwagi odwracania, będzie o miłości.

___

*filgloska. Czego oczy nie widzą, o tym nie da się z czystym filozoficznym sumieniem powiedzieć, że nie istnieje.  Jak widzą, to na zasadzie, że zmysły mogą przecież nas łudzić, zawsze można istnienie zakwestionować. Na przykład, ktoś nam mówi: Daj fajkę, widzę, że masz!, odpowiadamy: Ee, skąd, wydaje ci się. I dyskusja skończona, bo pewna siebie sceptycka fajko-kutwa speszy nawet najbardziej bezczelnego sępa empirystę. Sęp inteligentny czai się cierpliwie, aż wszystkie paczki znikną z zasięgu jego wzroku, mówi "A Sherloczek chce fajeczkę!" i spróbujcie udowodnić, że fajeczki nie macie, skoro wiadomo, że zbyt stanowczy opór skończy się w najlepszym razie zaciągnięciem Was do kiosku. W najlepszym...

**filgloska. Mała litera jest tu nie tyle prowokacją czy tandetną demonstracją braku szacunku, która mogłaby urazić część Czytelników, ile wyrazem filozoficznej niepewności co do ontycznego statusu Siły Wyższej. Trudno powiedzieć właściwie, dlaczego miałaby być ona policzalna, a jeśli policzalna, to dlaczego miałaby sumować się do Jedności, a jeśli nawet by się i sumowała, to już w ogóle nie da się orzec, czy w danej chwili chcemy się odnosić do całej tej Jedności czy do jakiegoś jej podzbioru, elementu czy mereologicznie wyróżnionej części... No i jak by się to przekładało na ortografię. I, owszem, jest to propozycja oryginalnego argumentu przeciwko odróżnianiu nazw własnych od niewłasnych. Bóg jest, zdaniem Sherlocka, nazwą fundamentalnie nieokreśloną, a już w najlepszym razie nazwą o referencji ruchomej.

***wyznanie. Lekko bogobojny jest, bo bardzo bojny w ogóle być nie potrafi. Nikt by nie potrafił, mając taką Rodzinę jak Sherlock. I tu chciał Sherlock pisać długo o tym, jak to bez Rodziny ani by (po terminie ;) do Edynburga nie poleciał, ani by (przed terminem) z radością nie wrócił, ani by pomiędzy na skajpie nie przetrwał, ani Indianki by nie ukatrupił, ani uczelni by nie obłaskawił... i takich ań jeszcze wiele pewnie by wymieniał. Ale dla bezpieczeństwa wolałby jednak na sojuszników do boga nie kablować...

Tuesday, 28 April 2009

O tym, dlaczego Sherlock nie będzie pisał bloga o jeździe na rolkach.. i o czym będzie dalej..

Bo wiecie, są takie blogi w Sieci, które są o Czymś Szczególnym. O polityce na przykład albo o stanikach. I są blogerzy, którzy w Sieci nie prowadzą życia tylko tak sobie skrobią o ciekawych rzeczach dla pożytku gawiedzi tudzież własnego i gugla (reklamy).
Każdy z nas takie profesjonalne blogi codziennie ogląda. Japonki_męskie.blogspot.com, dajmy na to. Spis kategorii w szwach pęka,  japonki na przestrzeni dziejów; japonki do opery, czy wypada?, gdzie kupić w Krakowie, pochodzenie, historia, konserwacja podeszwy, japonki świata, forum, wreszcie sklep online, reklamy google...
... a że autor ma na drugie Histiozaur (babcia się uparła), studiuje zaocznie aksjologię curlingu (rzut czajnikiem do celu fascynował go odkąd w dzieciństwie ciocia oblała go szklanką melisy) i co dzień nad ranem zaczaja się w krzaczorach przy Parku Krakowskim w samych japonkach i wielkim różowym szlafroku, żeby wychynąć nagle z okrzykiem "Jam jest Bóg Twój!" i wystraszyć na śmierć jakiegoś biednego studenta wracającego do domu po imprezie - o tym nikt by nigdy nawet nie pomyślał.
Sherlock niezmiernie szanuje tematyczne blogi oraz ich dyskretnych autorów, którzy prywatność swoją cenią i na pośmiewisko w necie nie wystawiają, a frajdą z blogowania przecież nie mniej od Sherlocka się cieszą, google-analytics bawią się nie gorzej i jeszcze sobie pisaniną na google-adsach dorabiają - a na blogu Sherlocka reklamę mógłby zamieścić chyba tylko Polmos.
Kiedy zatem zdarzyła się Sherlockowi kolejna długa przerwa w blogowaniu, ogarnęła go myśl, by wreszcie Coś w Swoim Życiu Zmienić, a że akurat ma do zrobienia potworną ilość tłumaczenia, w pierwszym rzędzie pomyślał o blogu.
Ha, duma więc Sherlock, to ja zacznę od nowa. Profesjonalnie, bezosobowo i tematycznie. Koniec z podejrzanymi wywodami o treści mentalnej i bezsilnymi żartami z filozofii. Koniec z alkoholowym ekshibicjonizmem. Koniec z żalami emigranta (to ostatnie choćby dlatego, że już Sherlock do ojczyzny na dobre i na złe wrócił ;) ). Koniec z wstydliwym upychaniem po kątach sherlockistycznych dywagacji. Koniec z bezobciachowym pozwalaniem sobie na dziwolągi językowe, anglicyzmy i Rodzinny idiolekt! Nowy blog Sherlocka będzie poważny, pożyteczny i po... no, jakieś trzecie na PO określenie sami sobie bez trudu domyślicie. Temat znaleziony już dawno, umiłowany i bliski, a dalej to już przecież pestka. Można zresztą potrenować na sucho... Hm...

Załóżmy, że Sherlock chce zrobić profesjonalny blog dla początkujących amatorów roleczków... Tfu! Rolek, znaczy.

Wpis pierwszy: 
ukhm...

"Zaczynamy przygodę z rolkami"

Po pierwsze, należy wybrać stosowne miejsce dla rozpoczęcia nauki (stosowne! jakie profesjonalne słowo, juhu! :) ). 
Nie powinna to być, na przykład, mała jedynka w Bursie Jagiellońskiej (1x1 m), po której Sherlock jeździł sobie pierwszego wieczora po zakupie, odbijając się na zmianę o łóżko i szafę, a po drodze relacjonując wrażenia przez gadu gadu z kompa na stole, bo... Bo... Hm... bo co właściwie... Bo mu się niewygodnie przy tym loda jadło?
Hm, no, najwyżej zaczniemy od czegoś innego...

Po pierwsze, należy zastanowić się, jakie są nasze oczekiwania (ooo!).
Czy chcemy wyczynowo zasuwać po Błoniach czy tak naprawdę, to chodzi nam o to piwko na rozbieg, na przerwę i na ugaszenie pragnienia po wyczerpujących dwóch długościach (tych krótszych)? Jeżeli myślimy, że o to pierwsze, to zastanówmy się jeszcze raz.
Hm... Może w ogóle zacznę lepiej od drugiego wpisu?

"Podstawy techniki rolkarza"

Jako rozsądni antylogicyści, antyfizykaliści a także w ogóle filozoficzni antyfundamentaliści [filgloska] stanowczo odrzucamy przekonanie, jakoby w technice dało się wyróżnić podstawy [długa filgloska]. A już na pewno nie sądzimy, że od podstaw należy próbować zaczynać (sowa Minerwy, [filgloska]). W ogóle zresztą nie wierzymy w "wiedzę jak" [filgloska], a "wiedzę że" mamy tylko taką, że wiemy, że zanim cudem naciągniecie wszystkie ochraniacze we właściwej kolejności i wstaniecie w rolkach z ławeczki, to bardziej doświadczone towarzystwo już dawno odjedzie wam w dal siną i siłą ambicji jakoś się za tym towarzystwem poturlacie (żeby ich nie zgubić w drodze na porolkowe piwo).
I to w zasadzie wyjaśnia, dlaczego wpisu trzeciego "O bezpiecznym upadaniu" nie będzie, bo siem Sherloczek wypierdolił i go kolanko boli :( TU! O, tu ma siniaczka.
...

Tak właśnie - zastanawiając się po drodze, czemu wyszło mu, że nie wierzy w "wiedzę jak", skoro wierzy w nią już bardziej niż w "wiedzę że" - doszedł Sherlock do wniosku, że profesjonalnego bloga ani o roleczkach ani na wymarzony swój temat jednak prowadził nie będzie... 
Ogłasza jednak, że już dziś zamierza wyjść z szafy i nie bojąc się pogardliwych spojrzeń i wymownych ziewów bez skrępowania temat swój wymarzony promować. Od dziś jest to zatem otwarcie sherlockistyczny blog konfesyjny, by nie rzec: misyjny.
Żegna się zatem Sherlock z holmesologicznym pozdrowieniem i zapowiada rychłe rozpoczęcie jawnej już holmesangelizacji.

P.S. Ale o roleczkach też jeszcze będzie ;)