Sunday, 5 October 2008

06:44-07:57 albo o tym, dlaczego Sherlock zginie marnie...

Jak większości Czytelników wiadomo, są takie trzy słowa, których przy Sherlocku wypowiadać nie należy: Holmes, Jeremy i Brett. Jeśli się nieopatrznie któreś z nich wypowie, można zginąć pod nawałą sherlockistycznych wywodów, sięgających od Kanonu sir Arthura Conan Doyle'a, przez debatę na temat obliczania odległości na podstawie obserwacji mijanych słupów telegraficznych, a kończących się, jeśli w ogóle, to na monologu o róży z niezapomnianego "Naval Treaty" z Jeremym Brettem w roli głównej.
Sherlock ma takie podejrzenie, że przyjaciele zaczęli nazywać go Sherlockiem głównie po to, by chociaż jedno z potencjalnie groźnych słów wyeliminować przez oswojenie - bo nawet Sherlock K. nie jest w stanie wybuchać potokiem sherlockistycznej wymowy za każdym razem, kiedy wołają go na wódkę.
Hey! You've got to hide your love away, powiedział sobie zatem Sherlock i przyjaciół Sherlockianami dręczyć przestał, a - spokojnie! - Czytelników drogich nie zamierza.
Post dzisiejszy służyć ma tylko wyjaśnieniu, dlaczego druga po filozofii pasja życia Sherlocka już wkrótce może spowodować, że zamilknie on nie tylko w tej sprawie.
Sherlock po raz pierwszy zapalił na poważnie po obejrzeniu siódmej minuty tego filmu (dokładne namiary w tytule). Po raz drugi, gdy się dowiedział, że Jeremy Brett już nie żyje.

A Sherlock zginie marnie oczywiście nie dlatego, że nikotyna szkodzi, a dlatego, że szkocki obyczaj, by niezbędną do piwa fajkę wypalać bez piwa, za to na deszczu i wietrze pod pubem, przyprawi go w końcu o zapalenie płuc.

Natomiast Brettowy wideo-pasek pojawił się na blogu po to, żebyście zawsze pamiętali, że tam, na youtubie, takich jak Sherlock K. maniaków są miliooony. I ktoś Was w końcu z tym wyliczaniem odległości ze słupów dopadnie...


Friday, 3 October 2008

Heglowskie sprostowanie... Nie pytajcie, po co pisze się bloga...

...bo bloga się nie pisze. Pisze się blog. Ewentualnie: w blogu.

Niegramatyczny blog Sherlocka to zatem Nieblog jest i w ogóle Niebyt.*

Cięta riposta wujka Hegla nadleciała ze strony zupełnie nieoczekiwanej i wzięła Sherlocka z zaskoczenia. **

Zaskoczony Sherlock prosi zatem, by w tej trudnej gram-metafizycznej sytuacji bloga jego potraktować roboczo jako Innoblog i zobaczymy, może przytupta jakaś sowa Minerwy i coś nam z tego zsyntetyzuje.***

A po lekturze filglosek zwróćcie uwagę, jak po raz kolejny filozofia pięknie uczy nas, jak nie żyć.

***
* Filgloska długa i zawiła, bo dawno takiej nie było ;)
I wspomniani w poprzedniej notce studenci i belfrzy-plagiatorzy, a nawet może i tajemniczy wielbiciel filozofii Kenta słyszeli zapewne, że granice naszego języka są granicami naszego świata i że wymyślił tak pierwszy Wittgenstein. Trwa spór, czy był ów pierwszy Wittgenstein hurraoptymistą czy też uojezupesymistą, bo a) hurra! język taki duży i świat taki duży, b) hurra! język taki mały i świat taki mały c) uojezu! język taki duży i świat taki duży, brr, d)...
Jak by jednak na to nie patrzeć, jeżeli język Sherlocka do języka właściwego nie przystaje, albo też w ogóle - z uwagi na owo nieprzystawanie - na miano języka nie zasługuje to i świat jego, a blog w szczególności, nie przystaje lub nie zasługuje. No a namawianie Czytelników, by język Sherlocka przyjęli i narażanie ich na to, że sami się przez to w Niebyt wystrzelą uważa Sherlock za głęboko niemoralne. Poza tym, o ile Byt i Blog jest jeden, o tyle z Niebytem i Nieblogiem wcale nie wiadomo i zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że i tak by się Sherlock z Czytelnikami w Nieistnieniu minął.
Drugi Wittgenstein, którego niektórzy hurraoptymiści skłonni są uważać za spokrewnionego z pierwszym, choćby dlatego, że obaj wychodzili dość podobnie na zdjęciach (zapewne podobieństwo rodzinne), nie polepsza sprawy. U drugiego Wittgensteina zamiast języka i świata mamy gry językowe, rządzone przez swoje gramatyki. I jak by subtelnie owego pojęcia gramatyki nie rozumieć, i jak by go ze zwykłym nie kontrastować, i tak wyjdzie, że Sherlock się do zasad obowiązujących w jego rodzinie gier nie stosuje i grę jakąś pół-prywatną i nielegalną usiłuje zmajstrować. A ten drugi Wittgenstein to chyba był realista.
** Tak tak, tu chciał Sherlock napisać, że took go by surprise, ale po dwóch tygodniach w Szkocji nie wypada ;)
*** Wypada natomiast jakoś uspokoić ewentualnych antyheglistów wśród Czytelników. Rozwiązanie w duchu Davida Lewisa, które z uwagi na delikatne żołądki antyheglistów nazwiemy alternatywnym, chociaż jest to wyłącznie mydlenie oczu, polegałoby na uznaniu, że do momentu, gdy w języku przyjmą się stosowne konwencje pozwalające na utożsamianie blogu i bloga, Innoblog Sherlocka w świecie rzeczywistym jest jedynie czystą możliwością bloga. Sherlock może się nawet na użytek tej teorii osobiście do jakiegoś świata możliwego wyprowadzić.
I w tym miejscu wypada mu po raz kolejny złożyć hołd duchowi Lewisa, bo gdyby nie On, to by Sherlock rychło i nędznie skończył jako esencja nieegzemplifikowana. Ale o tym, co to za straszny los, to już w następnej filglosce będzie...

Wednesday, 1 October 2008

O tym, po co pisze się bloga

[Rosnąca popularność blogowania to ciekawe zjawisko społeczne, które doczekało się licznych analiz.] Z których 76,8% rozpoczyna się od zdania w kwadratowym nawiasie*, a 8,5% ma na celu wyjaśnienie, po co ludzie piszą i czytają blogi (pozostałe 91,5 procent ma na celu wyrobienie wierszówki). 100% wspomnianych analiz jest niestety błędna. Poniżej podajemy wyjaśnienie właściwe.

Na wstępie zaznaczmy, że w teorii naszej przyjmujemy pozycje skrajnie eksternalistyczne, to jest nie dbamy o pierwszoosobowe wyznania autorów ("świat musi się dowiedzieć", "świat musi zobaczyć, jaką mam śliczną dzidzię!", "wyborcy powinni poznać mnie od tej ludzkiej strony mojego murzyna", "jako jednostka wybitna czuję, że ciąży na mnie szczególna odpowiedzialność", "nikt mnie nie kocha, ludzie są nieczuli, niech mnie blogasek w bóliku utuli", "nikt mnie nie publikuje, to se z bloga pomnik wykuję, iiiihaa! nie znasz dnia strony ni godziny gdy cię dopadną me wypociny", etc., etc., etc.) ani czytelników ("och jak ty fajnie piszesz, może skoczymy na piwo?"); podajemy motywacje obiektywne, nawet jeśli nie od razu (przypadek Sherlocka) lub nawet w żadnym momencie nie są one świadome**.
Sherlock na przykład jeszcze dziś w nocy był przekonany, że bloga pisze po to, by nie odpowiadać sobie na pytanie, co się robi na obczyźnie o trzeciej nad ranem, gdy do nocnego daleko, a i tak na skajpie wszyscy już wymiękli.
Prawda została mu objawiona w chwilę później, gdy z braku weny oddał się studiowaniu raportów Google Analytics***. I pojął, że bloga pisze się, moi drodzy, po to, by się dowiedzieć, kto i po co naszego bloga czyta.
Google nie śpi. Google patrzy. I Google WIE, czego szukali ci, którzy nas znaleźli****.

Że szukali przygódsherlocka, sherlocka k, a nawet i dziesiątek wersji pokrewnych to nic dziwnego, Sherlock może najwyżej rumieńcem zapłonąć, że taki jest rozgooglowany. Zasmuciło go, że szukali również scherlocka - i, co gorsza, że evidently znaleźli.

Dlaczego alkohol szkodzi?, pytali Sherlocka przyszli Czytelnicy,
dlaczego nie należy pić?! (alkoholu, piwa lub wręcz w ogóle),
jak bardzo piwo szkodzi? (Czytelnik precyzyjny)
jak nie pić piwa? (Czytelnik zdesperowany)
Jak dużo pić piwa? (Czytelnik, który trafił pechowo)
Jak pić dużo piwa? (Czytelnik, który trafił nieco lepiej)
Jak w ogóle należy pić piwo? (tu narzuca się potrzeba porad technicznych; postara się Sherlock lukę uzupełnić)
Po czym poznać, że można dużo wypić? (po tym, że się nie jest wstrząśniętym treścią bloga)
Porzucić picie piwa! (tu Sherlock czuje, że argumentacja jego mogła być pomocna!)
I co niby potem pić? (tu także)

Do bloga Sherlocka prowadziła i
zatruta wódka (stąd zapewne okresowe spadki liczby Czytelników)
i wódka z Kubusiem (o zgrozo)
i wreszcie, po prostu, zapicie alkoholizm wraz z optymistycznym
wątroba odrasta!

Czytelnicy pragnęli się dowiedzieć, jak to jest
być tłumaczem i
co to znaczy być filozofem?
(a otrzymali: filozof: wyjaśnienie na wesoło oraz bojaźń i drżenie Kierkegaarda).

Sherlock pękł z dydaktycznej dumy, gdy dowiedział się, że blog jest jest źródłem wiedzy na temat
mitu danych zmysłowych
zasady biwalencji
principium inividuationis
funkcjonalizmu+filozofii=definicji
dowodu na istnienie świata w ogóle
oraz dowodu na istnienie zewnętrznego świata (moore) w szczególe, co jest kolejnym widomym znakiem, że na blogu bywają studenci filozofii, dręczeni metafizycznymi pytaniami:

co to jest sesja?
dlaczego pada (deszcz)?
dlaczego pada deszcz + wyjaśnienie?
a zarazem świadomi, że pytań owych
bez wódki nie rozbieriosz.

A oprócz studentów zjawili się na blogu:

hegliści sowa minerwy wylatuje o zmierzchu
neohegliści: sowa minerwy wylatuje PO zmierzchu
kontrneohegliści: sowa minerwy ZAWSZE wylatuje O zmierzchu
hegliści przyziemni: sowa minerwy PRZYCHODZI o zmierzchu (Pan Jezus już się zbliża tupu-tupu-tup!)

talesiści: metafora wody w filozofii
antytalesiści-hydroantyrealiści: przecież nigdy deszcz nie pada!

górale-internauci, którym żal: Bieszczady tożsamość
wojskowi: Bitwy bieszczadzkie

jacyś sympatyczni ludzie: jamniki do kupienia, których Sherlock serdecznie przeprasza, że nie będzie pomocny w zakupie kojca dla psów faustus

i tacy mniej sympatyczni: pół jamniki (uwaga, autora zapytania Ile lat żyje jamnik uprzedzamy, że po przepołowieniu zdecydowanie krócej!)

Sherlock dumny jest, że mógł służyć pomocą:

przedszkolankom: kolorowanki nowe przygody autobusy
a zwłaszcza braciom sherlockistom: choć nieprawdopodobne musi być prawdą, nawet jeśli sherlockiści owi to tylko belfrzy-plagiatorzy: Conan Doyle konspekt lekcji, żywi jednakże nieokreśloną nadzieję, że nauczycielem nie była osoba poszukująca informacji nt. filozofii Kenta.

Nie jest natomiast pewny, czy to, czego szukał odnalazł na jego blogu autor zapytania:
czy rozmiar ma znaczenie?, zwłaszcza jeśli autor ów jest również autorem rozpaczliwego w Google wrzuconego wyznania ukręciła jaja!

Ponadto był Sherlock źródłem inspiracji dla poetów (bo w deszczu nie widać...), złodziei-amatorów (cięcie szyby diament), gospodyń/gospodarzy domowych (wyjść w praniu) aż wreszcie dla kogoś, kto nawet jeżeli do rodziny Sherlocka nie należy, to niebawem zacznie (znaczenie focha angielskiego).

Tylko, jedno, najmilsi, dręczy Sherlocka i, ukhm, niepokoi. Proszę, jeśli jesteś tu, drogi Czytelniku, napisz mi, czy mój blog pomógł Ci w walce z chronicznym chrząkaniem?

P.S. Kto oprócz Sherlocka zaczął się serio obawiać, że Google to jest właśnie ten Duch, o którego była cała Heglowska afera?

***
* Dla przewrażliwionych: spoko, dzisiaj NIE będzie o paradoksie kłamcy;)
** Sherlock zawsze stanowczo polemizował z tezą o tak zwanym uprzywilejowanym pierwszoosobowym dostępie do własnych stanów mentalnych, zwłaszcza w odniesieniu do pragnień. Teza owa głosi tyle, że sami wiemy, czego chcemy lepiej niż jakakolwiek osoba druga (osoby trzecie są niewtajemniczone zawsze i z definicji), choćbyśmy owej osobie drugiej najszczerzej jak umiemy i wszelkimi językami pragnienia owe komunikowali. Sherlock nawet nie wie, czy jest sens się trudzić i przytaczać banalne kontrprzykłady postaci
A: Ale ja dzisiaj nie chcę pić.
B: [nalewa]
A: Ej, ale czemu ty masz więcej?!
*** Dla niewtajemniczonych (są tacy??); google analytics jest to mały detektywik Sherloczek, którego instaluje się na swojej stronie/blogu, żeby Sherloczek ten obserwował i dedukował; ilu nas czyta, gdzie nas czytają, jak często bywają, jakich przeglądarek używają, czy są to dzieci neostrady czy mają burżuje lepszego jakiegoś neta?, wolą Żołądkową czy Żubrówkę? skąd przybywają? dokąd poleźli? etc. Na koniec smaruje taki mały Sherloczek sto dwadzieścia wykresików, które można sobie potem obejrzeć.
****No właśnie. Mały Sherloczek wypisuje jeszcze pracowicie, jakie słowa wrzucone w gugla doprowadziły nieszczęsne ofiary do naszego bloga.

Sunday, 28 September 2008

O tym, że Sherlock jest już prawie E.T. i o tym, co teraz będzie.

Sherlock serdecznie przeprasza, że po tym, jak wszystkim Czytelnikom nadziei narobił, że już na bloga nie wróci, nagle się objawia i to ze stanowczym oświadczeniem.
Stanowcze oświadczenie jest takie, że o ile przez ostatni miesiąc życie Sherlocka pełne było różnych różności, a zwłaszcza zdziwień, konferencji i przygotowań do Wielkiego Odjazdu, o tyle wszystkie znaki wskazują, że najbliższy miesiąc pełny będzie li tylko pustki, a że nie można codziennie pić wódki (bo tu droga), to czasem trzeba blogować.
Jako że Sherlock uczony jest teraz z wielką surowością, jak należy pisać w jedynie słusznym akademickim duchu, prosi, aby wybaczyć mu, jeżeli od razu pewne światłe i niewątpliwie w pisaniu niezbędne zasady od razu w bloga wprowadzać pocznie* - choć być może nie zawsze tak ściśle, jak by sobie sekretariat jego nowy życzył...
Praca niniejsza składać się będzie chyba z około dwóch części, przy czym w pierwszej wyłuszczy Sherlock czym się dziwił, od razu przy okazji załatwiając temat Odjazdu, a co do konferencji to się zobaczy. W części drugiej poświęci się działalności skrajnie kontynentalnej i nieanalitycznej a mianowicie analizie pustki i wszelkiego rodzaju innych niebytów, ze szczególnym uwzględnieniem tytułowego niebytu różnic między nim a E.T.**.
Tezę wyłuszczy sobie Czytelnik samodzielnie. Wprawdzie Sherlocka uczą, że powinien podać ją wprost, ale jednocześnie przestrzegają, by zawsze doceniać Czytelnika i głupot mu nie serwować. Innymi słowy, Sherlock ma prawo zakładać, że Czytelnik jego idiotą nie jest, podejrzenia można natomiast żywić co do autora. Więc*** już może lepiej niech tę tezę powyciąga ktoś, kogo darzyć należy większym zaufaniem.

Zdziwienie zasłużenie uważane jest za szlachetne źródło filozofii. Zanim jednak rozbudzi Sherlock Czytelników apetyty na ewentualne filozoficzne pokłosie swoich zdziwień, pragnie zaznaczyć, że w jego wypadku zdziwienie pożarte zostało całkowicie (jak niegdyś Sherlock przez anty-Sherlocka) przez dialektyczną swoją anty-cząstkę. Wyjaśnić tu trzeba, że tym, co zdziwienie zabija nie jest, naturalnie, żadnego rodzaju wyjaśnienie, bo każde wyjaśnienie zdziwienie porządnego filozofa co najwyżej jeszcze bardziej rozpala. Zdziwienie znosi jedynie zdziwienie wyższego rzędu. Metazdziwienie. Zdziwienie, że się Sherlock zdziwił...

...na przykład tym, że mając bilet lotniczy na piątek, 12, rano, w czwartek urządził Sherlock wieczór pożegnalny i nie udało mu się nawet spakować, o docieraniu na lotnisko nie wspominając. A potem zdziwił się Sherlock, że się zdziwił, że zamiast w Krainie Whisky wylądował na Zjeździe Żywych Trupów w Warszawie.
Że zdziwił się Sherlock jak mu się w końcu wylecieć z ojczyzny udało, to samo w sobie zadziwiające jest w stopniu minimalnym. Bardziej zaskoczony czuł się Sherlock już na edynburskim bruku. Na lotnisku, gdzie zdziwił się, że nie spodziewał się, że pierwsze powitalne esemesy nadejdą od tych, z którymi przed chwilą się żegnał. Na przystanku, gdzie sam śmiał się z siebie, że się dziwi, że pod pomnikiem sir Walter Scotta stoi facet w spódnicy i gra w najlepsze na kobzie. I zdziwił się Sherlock nieskończenie, gdy zdziwił go fakt, że w Szkocji codziennie pada i równie codziennie nie ma Żubrówki. A potem fakt, że Żubrówka jest (patrz wstęp), jak tylko Sherlock zdoła się na 50 metrach zgubić i nieomylnym instynktem wiedziony trafi do polskich delikatesów za rogiem. Że pierwszego dnia w Szkocji poznał Sherlock Greka, dwie Chinki, Hiszpana, Kenijczyka, Hindusa i byłą mieszkankę Ghany - i wszyscy mówili po angielsku lepiej niż Szkot ze Starbucksa. Że od drugiego dnia do dziesiątego przyszło mu wysłuchać trzydziestu sześciu serdecznych powitań, odbyć godzinne warsztaty z uprawiania small-talku, zarobić w bibliotece Ł75 kary, dostać trzy i pół tony materiałów na temat czterech kursów, na które nie uczęszcza (brakujące pół tony dostało opóźnienia, jak mawia PeKaPe). I nie zrobić poza tym z filozofii zupełnie nic a nic.

Aż na koniec zdziwił się Sherlock naprawdę****. I ze zdziwienia tego oblazła go refleksja*****, a z refleksji wypełzł wniosek. Co tam wniosek... Ba, dowód! Dowód, że Sherlock jest prawie E.T.

Oto ów dówód, który zadziwić może tym jedynie, że zadziwia prostotą.
1) Po pierwsze, jak wiadomo******, E. T. i dowolnego Polaka na Wyspach różnią trzy szczegóły:
po pierwsze, E. T. mówi po angielsku, po drugie, ma rower, po trzecie, chce wracać do domu.
2) Sherlock jest dowolnie wybranym Polakiem na Wyspach.
3) Sherlock mówi po angielsku...


...i wiecie co? Chyba sobie do kompletu jeszcze kupi rower.


***
* Składnia zupełnie skandaliczna i w esejach porządnych studentów niestosowana. Nie trzeba dopowiadać, jakie wnioski można tu wysnuć na temat woli Sherlocka, aby stać się porządnym studentem.
** Sherlock obawia się, że w porządnym akademickim eseju tego nadgryzionego spróchniałym zębem kontynentalnego zepsucia punktu nie usankcjonowałby nawet fakt grzecznego wymienienia we wstępie...
*** Nie zaczyna się zdania od "więc". Wiem.
**** Tym razem tak wprost, już nie na metapoziomie.
*****Kto z Was jest w stanie o każdej refleksji powiedzieć, że Was po prostu "naszła" proszony jest o zgłoszenie tego w faktu w komentarzach, może mieć to istotne filozoficzne znaczenie dla argumentu z możliwości zombie.
******Surowe antyplagiatorskie przepisy Uczelni stanowczo nakazują wskazać źródło każdej myśli, co do której zachodzi podejrzenie, że sami byśmy na nią nie wpadli. Abstrahując od problematyczności takiej dyrektywy, pragnie Sherlock zaznaczyć, że co do refleksji zawartej w założeniu pierwszym akurat bez wątpliwości można orzec, że została ona Sherlockowi przekazana w trakcie Seulskiej Anabazis (relacji z której część druga już wkrótce!) przez TFW, któremu niniejszym serdecznie się dziękuje.

Wednesday, 20 August 2008

O sztuce fochania. Relacji z Seulskiej Anabazis interludium.

Autorom i adresatom przytoczonych cytatów dedykuję...


Gdyby Sherlock miał jednym słowem podsumować miniony rok akademicki, to byłoby to słowo "foch".
Fochał się Sherlock na filozofię i filozofia na Sherlocka, ale na sprawy poważne, jako się w poprzedniej notce rzekło, w zasadzie nie ma tu miejsca.
Foch przyświecał przyjaźniom Sherlocka najbliższym i luźnym całkiem znajomościom, foch atakował skajpczatem, wychynywał* z maila, straszył na gadu gadu, i nie znał Sherlock dnia ani godziny, gdy z metafizycznej drzemki wybudzi go dzwonek sfochanego esemesa.
I dlatego może, że dziś wybudził go brutalnie i całkiem nie w porę, postanowił Sherlock raz na zawsze krytykę praktycznego focha przeprowadzić, pozór jego transcenfochalny** obnażyć, a jako że foch nie daje się jako nieusuwalna tęsknota bezrozumu ludzkiego całkowicie ze sfery ontycznej wykluczyć, pragnie Sherlock przedstawić takie gry w fochy reguły, które w jego światach możliwych najlepsze przynosiły rezultaty.

A zatem, po kolei.

I Was ist Foch?

Jedna emotikonka gg (<"foch">) jest tutaj warta sporo słów, ale nie wszystkie esencjalne własności focha oddaje.
Foch jest to sposób na okazanie obrazy lub urazy. Bezsporne warunki możliwości zaistnienia focha (choć niekoniecznie focha udanego - o tym potem) kierowanego przez osobę A pod adresem osoby B*** są następujące:

1. Osoby A i B znają się i pozostają ze sobą w relacjach bliższych niż cześć-cześć. (Choć czasem wystarcza już "cześć co słychać - no w porządku a u ciebie".)
...i to w zasadzie tyle.
Do warunków spornych zalicza się by

2?) Osoba A miała intencję okazania osobie B urazy lub obrazy.

W tym miejscu Teoria Focha napotyka jednak na problemy analogiczne do teorii znaczenia. Są bowiem stanowiska, które na intencje osoby A nie kładą żadnego nacisku i rozstrzygnięcie, czy foch w danej sytuacji wystąpił czy też nie pozostawiają interpretacji osoby B, stawiając warunek, by

3?) Osoba B odebrała zachowanie osoby A jako świadczące o urazie lub obrazie osoby A.

Eksternaliści w kwestii Focha wolą jednak unikać kwestii takich jak intencje czy interpretacje i domagają się tylko, by

4?) Zachowanie osoby A podpadało pod jedną z wyszczególnionych w punkcie II kategorii fochów.

Jest to jednak o tyle kłopotliwe, że wiele z opisanych niżej zachowań w pewnych sytuacjach z najwyższym tylko trudem daje się opisać jako foch, wiele niekwestionowanych fochów polega wyłącznie na zaniechaniu pewnych zachowań, a jeszcze więcej wymyka się wszelkim kategoriom i opisom, bo nieskończona jest kreatywność sfochanej duszy.

Warto podkreślić, że w żadnej teorii nie żąda się, by między fochem osoby A a jakimkolwiek uprzednim czynem bądź brakiem czynu osoby B zaistniał racjonalny czy choćby emocjonalny związek. Do istoty focha należy bowiem, że nie musi być on fochem sprawiedliwym.

Po tych uwagach ogólnych zajmiemy się fochów klasyfikacją szczegółową. Cyfra w nawiasie wskazuje na punktację focha w skali od 1-10; należy jednak pamiętać, że wiele zależy tu zarówno od wykonania jak i od indywidualnych preferencji fochającego się i ofiary focha.

II Fochy dzielą się na cztery główne kategorie

A) fochy cielesne, patrz: mina emotikonki (2 pkt.)
gdyby emotikonka owa miała rączki, to jedną z nich wysunęłaby przed siebie w pozycji "ależ nie tłumacz się, nie tłumacz" (3 pkt.),
gdyby miała nóżki, to podeszłaby z godnością do najbliższych drzwi, które następnie zamknęłaby za sobą z trzaskiem (5)
lub też jednoznacznie i bez słowa wskazałaby drogę do wyjścia ofierze focha (6),
w skrajnych wypadkach uprzednio dając ofierze w pysk (8, foch ten znany jest jako "foch z plaskiem")
.

B) fochy pasywne, przez zaniechanie lub uniemożliwienie, które dzielą się na

- B1) fochy proste
Czyli:
- unikanie kontaktów osobistych (od 0 do 7 pkt. w zależności od spektakularności unikania, gdzie spektakularność mierzymy ilością świadków oraz stopniem świadomości naszego unikania kontaktów u ofiary focha)
- nieodpowiadanie na:
- wiadomości tekstowe, czatowe, mailowe (3 punkty za pierwszą, po 1 za każdą następną, jeśli ofiara focha zmienia metody kontaktu, za zignorowanie każdej pierwszej wiadomości z nowego medium uzyskujemy punkt premii),

- telefony (od 1 punktu za zwykłe nieodebranie, do 4 za odebranie i natychmiastowe trzaśnięcie słuchawką)

- pukanie do drzwi (6 pkt o ile pukający wie, że tak naprawdę jesteśmy w domu)

- B2) fochy skryto- lub jawnobójcze polegają na:

i) wyrzucaniu z grona znajomych na portalach społecznościowych (2-7 pkt. w zależności od tego, czy jednocześnie zablokujemy ofiarę focha oraz czy ofiara focha w ogóle się zorientuje, że została wyrzucona/zablokowana), oraz

ii) blokowaniu**** na skajpie oraz gg (lub innych komunikatorach) (do 6 pkt., również w zależności od tego, czy i jak szybko ofiara się zorientuje)

iii) w szczególnych przypadkach na blokowaniu do siebie dostępu w sposób dla ofiary niejawny (np. dodajemy adres ofiary do listy nadawców spamu) - jest to foch czysto skrytobójczy, który według niektórych definicji w ogóle pod foch się nie kwalifikuje (0 pkt.). Można go jednak zastosować, jako technikę ułatwiającą wykonywanie focha typu B1 (wówczas punkty jw.).

Trzeba bowiem zauważyć, że fochy typu B2ii) na ogół z definicji ograniczają możliwość stosowania fochów typu B1 i ostrożnie kalkulować, czy aby na pewno nam się to opłaca.

C) fochy aktywne

Punktacja fochów aktywnych w najoczywistszy sposób zależy od charakteru relacji między fochającymi się oraz ich indywidualnych porachunków. Orientacyjnie możemy jednak podzielić fochy aktywne na:

C1) wyrzuty (nawet do 6 pkt. za celny wyrzut!)

Czyli wszelkie wypowiedzi zaczynające się od domyślnego "przez Ciebie" i precyzujące, jak bardzo czujemy się skrzywdzeni i/lub urażeni.
Przykłady: "bardzo jest mi teraz miło, naprawdę"
"zostałam/łem sam/sama, na pastwisku looosuuu";
Punktacja rośnie wraz ze stopniem sarkazmu lub dramatyzmu, maleje wraz ze stopniem dosłowności.


C2) zarzuty

...które rozpoczynają się przeważnie od domyślnego "jak mogłaś/eś" i powinny być umiejętnie wplecione w wyrzuty.

Zarzuty dzielą się na

i) szczegółowe (do 2 pkt za całość, zarzuty szczegółowe stanowią jedyny racjonalny element focha i jako takie nie są elementem niezbędnym), w rodzaju :
"spóźniłeś/łaś się prawie 34,5 minuty",
"zeżarłeś/łaś mi ostatniego precelka",
"zepsułeś/łaś mi mój ukochany różowy długopisik z prosiaczkiem!!"

Wykazanie niesłuszności zarzutu przeważnie odbywa się bez uszczerbku dla focha.

ii. ogólne (przy pewnej wprawie nasza punktacja przekroczy 20...)

Zarzuty ogólne to zarzuty podsumowujące kształt znajomości i/lub charakter i dokonania życiowe ofiary focha.
I tu kilka przykładów, niektóre dosłownie z ostatniej chwili:

"Nie masz pojęcia o tym, jak być przyjacielem!"
"To nie była przyjaźń, przyjaciół się tak nie traktuje!"
"Skoro nie rozumiesz o co chodzi to w ogóle nie mamy o czym rozmawiać",
"Jesteś egoistycznym palantem/palantką" (Same zarzuty rozpoczynające się od "jesteś" would fill books, jak powiedziałby Watson...)
"Stosujesz szantaż emocjonalny" etc., etc., etc., ...


C3) porady i komunikaty końcowe (to moment decydujący, wyznacza bowiem współczynnik, przez który mnożymy całkowitą punktacji focha. W najgorszym przypadku może być to 0,5; w przypadkach bardzo efektownych nawet 5,0)

Fochami z tej grupy (zwanymi w przypadkach lżejszych "fochami z przytupem") trzaskamy wyłącznie wtedy, gdy stężenie fochów innego rodzaju przekroczy wyznaczony przez nas indywidualnie próg. Domyślna fraza rozpoczynająca fochy typu C3) brzmi bowiem: "Ja już zrywam z Tobą znajomość, ale na przyszłość pamiętaj, że..."

"rzeczy, które wydają Ci się zwykłym fochem mogą być czymś znacznie poważniejszym" (zwróćmy uwagę na urokliwy autotematyzm tego focha!)
"owszem, są sprawy i ludzie ważniejsi od Ciebie" (itp.)

... które to porady przypieczętować należy sarkastycznie pocieszającym przekazem pożegnalnym, na przykład:
"Ja nie zamierzam mieć z Tobą więcej nic wspólnego. Ale no hard feelings, czy co się w takich sytuacjach mówi."

D) fochy aktywno-pasywne czyli przeważnie fochy przepowiadające lub grożące trzepnięciem fochem typu B (a w dalszej perspektywie nawet C3).

Są to fochy, które mogą się sprowadzać do prostego obwieszczenia faktu, że się właśnie fochamy ("no za to to foch z dąsem!"), i które trzeba stosować z niemałym wyczuciem, ponieważ zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że

a) ofiara focha nie potraktuje naszej groźby poważnie ("och, jeżeli nie przestaniesz mędzić, to ja nie jadę (na imprezę na którą jeszcze sam/a przed chwilą Cię wyciągałam/łem"))

b) ofiara focha sturla się ze śmiechu pod stół ("przyszłam/przyszedłem aby się ozięble pożegnać", "piszę do Ciebie, aby Cię poinformować, że już z Tobą nie koresponduję")

c) ofiara focha potraktuje naszą groźbę poważnie i jeszcze się ucieszy...

Bo to byłoby, drodzy Czytelnicy, 20 punktów i zwycięstwo przez nokaut.

Czyli - uwaga! - sytuacja w najwyższym stopniu niepożądana.

III Gra w fochy - reguły właściwe i niewłaściwe

Albowiem - i tę tezę stawia Sherlock z pełnym przekonaniem - wbrew powszechnej opinii, zwycięstwo NIE JEST bynajmniej celem naszej zabawy.
Nadmierna przewaga w punktacji świadczy wyłącznie o tym, że gra zmierza ku końcowi - i wraz z nią, w konwulsjach, nasza znajomość z zafochaną przez nas ofiarą.
Wygrać na fochy to żadna sztuka - a znajomość taka deka kłaków niewarta.

Udane fochy, to jest, moi drodzy, sztuka, która wyżyn swoich sięga wówczas, gdy dwóch godnych siebie przeciwników utrzymuje w punktacji idealny remis. Gdy gracze nieomylnie wyczuwają, kiedy i do jakiej sięgnąć kategorii, by kruchej równowagi nie zakłócić. Ile wyrzutów wyrzucić w jednym rozfochanym mailu. Jakim esemesem sparować sfochanego czata i ile decybeli winno mierzyć zirytowane westchnienie. Ekspertów poznacie po zjadliwych trzech kropkach, na które odpowiedzią jest wzgardliwy przecinek. Ekspert od sztuki fochania to ten, który wymianę ciągnąć potrafi w nieskończoność.

Ale Prawdziwymi Mistrzami są ci, którzy wiedzą jeszcze, że gra to tylko pretekst, żeby w końcu zrobić przerwę techniczną i iść na pół litra.

***


* No co, ktoś niby zna ładniejszą formę przeszłą niedokonaną od wychynąć??

** Kto się wystraszył obnażania transcenfochalnego pozoru focha i miał nadzieję, że mu się upiecze, tego Sherlock musi (licząc się naturalnie ze sfochaną ripostą) rozczarować, choć dla usprawiedliwienia doda, że sprawa nie domaga się proporcjonalnie do jej nazwy długiej filgloski.
Otóż było u Kanta tak - w barbarzyńskim i trywializującym skrócie - że mamy zagwarantowane, że fenomeny są jakie są (a w szczególności jakimi nauki przyrodnicze uczą nas, że są), ponieważ inaczej po prostu nie potrafimy poznawać (o czym z kolei poucza nas transcendentalna filozofia). A w jeszcze jakiś świat niefenomenalny czy też ostrożniej mówiąc "noumeny" wierzymy, bo skąd by się te fenomeny i cały proces poznawczy brały. U Sherlocka zaś jest tak, że sztuka fochania jest fenomenem w życiu praktycznym w oczywisty sposób nieuniknionym. Ale to właśnie narzucające się w swoim istnieniu zjawisko sugeruje, że istnieją jakieś - noumenalne - relacje międzyludzkie, będące focha transcenfochalnym warunkiem możliwości.

*** Osoby mniej kantowsko od Sherlocka do życia nastawione mogą udawać, że naprawdę pisze się tu o Austinowskich warunkach skutecznego performatywu - wszyscy czytelnicy poprzednich notek zauważą bez trudu, że foch to wyjątkowo wdzięczny gatunek aktów performatywnych, choć niekoniecznie aktów mowy (ktoś z Was próbował kiedyś obwieścić: Niniejszym się na Ciebie obrażam?).

**** UWAGA: blokowania, NIGDY nie ograniczamy się do wyrzucenia z kontaktów, bo nie dość, że wyrzucenia z kontaktów ofiara nijak nie odczuje, to jeszcze musimy pamiętać, że nie jest tak, że skoro my już ofiary w kontaktach nie widzimy, to ona także nie widzi nas i możemy się dopiero po paru miesiącach zorientować, kto dokładnie śledził z zapartym tchem nasze zawarte w opisach i kierowane do grupki najbliższych przyjaciół szczegółowe relacje z życia towarzyskiego i osobistego. Zagrożenie to, oczywiście, rozważa Sherlock czysto teoretycznie. Czysto.

Sunday, 10 August 2008

O tym, jak bardzo niebezpiecznie jest być filozofem; Seulskiej Anabazis Sherlocka część pierwsza

Drodzy Czytelnicy,

dzisiejsza notka pełna będzie niezdecydowania, jak niezdecydowania pełen jest zbiór światów możliwych obecnie dostępnych dla Sherlocka. W zasadzie – ale tylko w zasadzie – Sherlock właśnie wrócił z Korei, gdzie, w zasadzie, uczestniczył w Światowym Kongresie Filozofii. W zasadzie, wrócił tylko na miesiąc, bo za miesiąc, w zasadzie, wyprowadza się do Edynburga, gdzie, w zasadzie, rodzić się winny dla Was notki filozofią i whisky (zamiast, jak dotychczas, wódką) płynące. W zasadzie zatem, to, co teraz powinno nastąpić, to humorystyczna relacja z Seulskiej Anabazis Sherlocka. I, w zasadzie, ale tylko w zasadzie pierwszy jej odcinek nastąpi.



Bo, moi drodzy, w istocie żarty się skończyły. Dzisiaj przekonacie, się, że Filozofia Uczy Jak Nie Żyć ponieważ każdy, kto kiedykolwiek filozofii dał się ukąsić, może tej wiedzy potrzebować.


Podobnie jak w wypadku tłumaczy-alkoholików, Sherlock nie ma oczywiście – w zasadzie - żadnych sprecyzowanych intuicji w kwestii liczby samobójstw wśród filozofów. Z drugiej strony - również w zasadzie – nie uważa jednak, by przypadki, w których nazbyt dosłowne potraktowanie ludzkiej egzystencji jako Sein-zum-Tode skłania filozofa do przedwczesnego i własnoręcznego zakończenia owej egzystencji, stanowiły o morderczej potędze Filozofii jako takiej. Nie jest to też odpowiedni moment, by roztrząsać, dlaczego Sherlocki oraz inni ludzie filozofią ukąszeni, ilekroć Muza odwraca się do nich du...mnym i nieprzystępnym obliczem i braknie im świeżych pomysłów do obróbki, kierują resztki energii wygłodniałego intelektu** na obmyślanie 20 metod samobójstwa przy pomocy arbuza*.


Dzisiaj zajmiemy się – po raz pierwszy, choć, w zasadzie, nie ostatni – zagrożeniami, które czyhają na filozofa w jego filozoficznym życiu codziennym. Wszak cala Seulska Anabazis Sherlocka wzięła się stąd, że do istoty filozoficznego życia filozofa należy, w zasadzie, uczestnictwo w konferencjach. A uczestnictwo w Dwudziestym Drugim Światowym Kongresie Filozofii w Seulu należało do największych wyzwań w całym Sherlocka życiu w ogóle.


Prolog, kiedy to Sherlock oraz jego równie przez filozofię przeżarty Towarzysz Filozoficznych Wojaży (TFW) na zmianę gubili wszelkiego rodzaju dokumenty tożsamości, cudem z uczelni wyszarpane dewizy, pojęcie o tym, jak załatwić hotel oraz najróżniejsze przedmioty, które na konferencji filozoficznej mogą się przydać (na przykład: własny referat) w zasadzie sam w sobie dostarczył niemałych emocji, a prawdopodobieństwo, że Sherlock lub TFW lub oboje na raz zginą z ręki własnej (wzajemnej), cudzej lub instytucjonalnej momentami przekraczało 273 procent. Wyjazd na filozoficzną konferencję ma jednak większy metafizyczny ciężar niż byle wypad na wczasy więc już na tydzień przed wylotem plan dotarcia na lotnisko mieli Sherlock oraz TFW opracowany w najdrobniejszych szczegółach. Sherlock zamierzał, na przykład, jechać do Warszawy w niedzielę, 27 lipca i na Okęcie dotrzeć ze spokojem i godnością 29, we wtorek, o poranku. TFW dla bezpieczeństwa postanowił do stolicy przybyć już w sobotę, 25 lipca i z Sherlockiem spotkać się na Odlotach we wtorek, 28. Oba plany nie były pozbawione rozsądku, bo w rzeczywistości 29 lipca faktycznie wypadał we wtorek, jak sądził Sherlock, a odlot samolotu faktycznie wypadał 28, jak podkreślał TFW. Drobne niedoskonałości zostały jednak skorygowane, dzięki czemu podróżnicy nasi mogli z niekłamanym filozoficznym zdumieniem powitać fakt, że stosownego dnia dotarli na właściwe lotnisko, oboje z przejęcia równo pół godziny przed czasem.

Banalnych zagrożeń związanych ze startem, przesiadką w Amsterdamie, gdzie przed lotniskiem Schiphol krążą w wieczornym powietrzu dźwięki z filmów Kieślowskiego i kuszące wonie Coffee-shopów oraz tłumem Koreańczyków lekce sobie ważących zakaz używania elektroniki choćby przez dziesięć minut lądowania nawet nie sensu przytaczać.

Fakt, że Koreańczycy jak źrenicy oka strzegą wstydliwego sekretu, jakim jest znajomość angielskiego co najmniej w piśmie i otwarcie pozwalają sobie co najwyżej na lekką zmianę akcentów w potoku wdzięcznej koreańskiej mowy także sam w sobie niebezpieczny się nie wydawał. Właściwy autobus z lotniska do hotelu odnaleźli Sherlock i TFW w niecałe trzy papierosy.


I tak naprawdę dopiero w hotelu powinni byli sobie uświadomić, jak nikłe są ich szanse na powrót cało do domu.


W pokoju bowiem oprócz standardowego wyposażenia, morderczej klimatyzacji i dobrze znajomych, kojących obiektów w rodzaju popielniczki znajdowały się przedmioty budzące głęboką nieufność a w skrajnych wypadkach metafizyczny lęk. Szafa działająca jak lodówka (to jest tak, że nie da się jej przyłapać z wyłączonym światłem), czy wielka latarka na ścianie to jeszcze mieściło się w granicach dobrze pojętej egzotyki. Druga latarka w szufladzie, stos informacji o postępowaniu na wypadek bliżej nieokreślonych – to jest, określonych wyłącznie koreańskimi krzaczkami – katastrof jednak podgrzała nieco atmosferę, a już element wyposażenia w postaci około dwumetrowej długości sznura, który należało przywiązać do haka w podłodze przyprawił Sherlocka o pełne fatalizmu dreszcze. Sznur sam w sobie nie jest stosownym elementem wyposażenia pokoju filozofa (wyobrażacie sobie, ileż można wymyślić arbuzowo-sznurowych kombinacji?) a już jeżeli dwumetrowy sznur służący do zwieszenia się z piątego piętra, ma robić za gwarancję bezpieczeństwa przed jakimś zagrożeniem, to Sherlock wolałby owego zagrożenia w ogóle sobie nie wyobrażać. Wprawdzie ekwipunek ratunkowy pokoju obejmował również telefon alarmowy w łazience, ale Sherlock od początku podejrzewał, że znajduje się on tam wyłącznie na wypadek nagłego zaatakowania gościa przez bideto-ubikację rodem prosto z „Terminatora”. Potwór ten elektro-hydrauliki miał pięć pokrytych krzaczkami guziczków, trzy lampki i bardzo podejrzanie mrugał. Konkretnego przeznaczenia guziczków nie udało się, niestety – a może na szczęście - ustalić. To znaczy, ani Sherlock ani TFW nie ma pewności, czy między faktem ponaciskania wszystkich guziczków a nagłym przybyciem boya z recepcji, który zgięty w pół wręczył Sherlockowi szampon zaistniał związek przyczynowo-skutkowy czy tylko korelacja czasoprzestrzenna.

Z pewnością jakieś funkcje pełniły również rozliczne przyciski i przesuwki pokrywające pancerną obudowę ogromnego czajnika (Czajnika!), który dominował swoim istnieniem całe wnętrze pokoju, od czasu do czasu wydając z siebie dźwięki zbliżone do charczenia Lorda Vadera. Jednak jeszcze bardziej niż podejrzenia o udział Czajnika w Ciemnej Stronie Mocy niepokoił Sherlocka fakt, że za nic nie dało się Go wyłączyć (wprawdzie TFW twierdzi uparcie, że pod koniec pobytu opracował subtelną technikę opartą na pełnym wyczucia przyciskaniu odpowiedniej kombinacji guziczków dokładnie w odpowiednich momentach, ale już znacznie prostszym filozoficznie wyjaśnieniem byłoby orzec, że Czajnik po prostu TFW polubił i w łaskawości swojej pozwolił mu w to uwierzyć). Po wyciągnięciu wtyczki Czajnika z kontaktu charczenie zdecydowanie przycichało, a pary leciało jakby mniej, ale któż wie, co taki Czajnik od prądu odłączony może w zemście uknuć?

W zasadzie jednak, gdy minęła szczęśliwie pierwsza groźna noc, zaczęło się Sherlockowi i TFW wydawać, że skoro na miejsce dotarli, skoro pokój okiełznali, to przez resztę konferencji przejdą krokiem spacerowym.

W zasadzie.

Ciąg dalszy, w zasadzie, jeszcze nastąpi...

*Jak niektórym wtajemniczonym wiadomo, Sherlock obmyślił w swoim czasie dziesięć takowych metod po czym postanowił jednak zająć się czymś stosowniejszym do powagi sytuacji i przerzucił się na bardziej melancholijne rośliny w rodzaju szpinaku.

** Jak do tej pory, zagadki Sherlocka, choć cieszyły się pewną popularnością, to wszelako przeważnie nie doczekiwały się poprawnych odpowiedzi. Autor poniższego cytatu jest oczywisty. Pół litra każdemu, kto cytatu na sobie doświadczył;)

My mind is like a racing engine, tearing itself to pieces because it is not connected up with the work for which it was built.

Wednesday, 9 July 2008

O tym, że Sherlock wraca*, co go zeżarło i co teraz będzie...


Sherlock z przyjemnością informuje że wraca i serdecznie dziękuje za komentarze nawołujące go do powrotu, zwłaszcza zaś za te, które nawiązywały do Dydaktycznej Misji Bloga. Sherlock pragnie zarazem podkreślić, że jego zniknięcie z bloga samo w sobie stanowiło kontynuację Misji a także swoisty performatyw**. Sherlock wyznawał bowiem po wielekroć, że w życiu kieruje się nauczaniem Mistrzów Filozofii; skoro zatem dał się zeżreć znanym już dziś sprawcom*** i zamilkł na trzy miesiące to uznał to za lepszy dowód na to, że "Filozofia Uczy Nas Jak Nie Żyć" niż jakakolwiek notka, którą mógłby pod tą dydaktyczną etykietą wyprodukować. A jednak, jak się przekonacie, powrót Sherlocka oraz nowe jego przygody ukażą Wam słuszność tytułowej tezy z jeszcze boleśniejszą wyrazistością.

Zostańcie zatem z nami, to były tylko chwilowe usterki, za które przepraszamy. A rychło, w kolejnych odcinkach dowiecie się, że filozofia uczy nas, w szczególności, jak się NIE przeprowadzać, jak wykazać, że funkcjonalizm jest zły na przykładzie tzw. Problemu Zapity (NIE mylić z Problemem Zagrychy, którym zajmiemy się innym razem), oraz, że David K. Lewis myli się twierdząc, jakoby rzeczy tylko mogłyby być inne niż są...

*****

**Filgloska: performatyw to pojęcie, które nie tylko zagościło, ale wręcz czuje się jak u siebie w domu w slangu współczesnych filozofów dzięki... um... powiedzmy może lepiej bez tego zbędnego entuzjazmu: za sprawą J. L. Austina, który zwrócił uwagę na fakt, że czasem, kiedy coś mówimy, to wypowiedź nasza, o ile została wypowiedziana w stosownych okolicznościach, jest zarazem pewnym działaniem. Brzmi jak niewinna oczywistość - czyż nie każda wypowiedź jest jakimśtam działaniem? - dopóki nie uświadomimy sobie różnicy między zgoła nieperformatywnym "poproszę pół kilo kartofli", po którym szybciutko można zmienić zdanie na dwa kilo czereśni i sprawę kartofli uznać za nigdy niebyłą, a pełnym grozy performatywem "niniejszym biorę sobie Ciebie, Klotyldo, za żonę...", po którym nawet w wariancie optymistycznym Klotylda już na zawsze będzie naszą byłą, a w najgorszym razie to i całkiem obecną... No więc z tym performatywem Sherlocka sprawa jest znacznie ciekawsza, bo jest on nie dość że na odwrót to jeszcze z metafizycznego punktu widzenia całkowicie nielegalny. Po pierwsze, to tutaj działanie (na blogu) miałoby coś mówić (że filozofia uczy jak nie żyć). Po drugie, działanie sprowadza się w tym wypadku do braku działania, a jak nam brak działania, pustka, szaranagajama i nicująca nicość oddziaływa w jakikolwiek sposób, nie wspominając już, że w tym wypadku odwrotnie-performatywny, to, Houston, mamy problem.

*** Że nikt z Czytelników zagadki nie rozwiązał to może i jeszcze jest do usprawiedliwienia, ale że Sherlockowi zajęło to owe trzy miesiące z okładem to jest, niestety, obciach pierwsza klasa. Bo naprawdę, wystarczyło znać podstawy Kanonu Sir Arthura Conan Doyle'a albo Hegla na poziomie "Filozofii dla najmłodszych, kolorowanki - maluj razem z sówką!", by domyślić się, że jedyne co zeżreć Sherlocka mogło tak całkowicie, to, naturalnie, jego antyteza, czyli profesor Moriarty. Nasuwa się tu ciekawe pytanie, co wyniknie z Sherlocka i anty-Sherlocka syntezy, ale tego, na szczęście, dowiemy się, jeśli w ogóle, o zmierzchu, kiedy wylecą pokolorowane sówki Minerwy, a Watson nareszcie napisze prawdę o tym, co wydarzyło się nad wodospadem Reichenbach, w którego otchłań stoczył się Sherlock H. w objęciach śmiertelnego swego wroga i najinniejszego Innobytu, by po trzech latach zmartwychwstać i na Baker Street powrócić.

*****

*Sherlock pragnie zadedykować swoją powrotną notkę trzem facetom, z których Jeden nigdy jej nie przeczyta, bo zdoła zgubić adres bloga choćby mu go Sherlock przesłał trzy razy przez gg, dwa przez skype'a, esemesem, mailem, faksem i poleconym (priorytetem); Drugi nigdy jej nie przeczyta, bo choćby nawet adresu nie zgubił, to sam zgubi się w necie cztery razy po drodze, a potem to będzie na czytanie o trzy piwa za późno. No a ten Trzeci... Trzeci nie przeczyta jej chwilowo także, bo pewnie akurat focha się na Sherlocka śmiertelnie i nieodwołalnie aż do jutra. Ale jest jakoś tak, że nie zadedykować im tej powrotnej notki to zupełnie się Sherlockowi możliwe nie zdaje. Logika modalna, po prostu...

Sunday, 6 April 2008

Zagadka, która i Was, być może, nurtuje...

...a mianowicie: co zeżarło autora bloga?

Na odpowiedzi czekamy w komentarzach.

Autora odpowiedzi poprawnej w nagrodę uprasza się o dokonanie pomsty.

Sherlock K. informuje, że bycie zeżartym przez nieznanych sprawców z oczywistych względów technicznych utrudnia mu prowadzenie bloga i serdecznie przeprasza za wszelkie niedogodności.

Tuesday, 11 March 2008

O tym, dlaczego czasem smutno jest być heglistą, część pierwsza, jak zwykle bardzo niedydaktyczna...

O ile miłość Sherlocka do Kanta nigdy - nie licząc historii opisanej wpis niżej - cierpień specjalnych mu nie przysparzała, także z uwagi na łatwość rozdzielenia sentymentów serca i racji rozumu, o tyle zdarzały się w jego (Sherlocka) życiu takie znajomości, które zaiste kalectwo kształcą przez szlachetne blizny.

Bo, moi drodzy, Hegla nie kochać się nie da, ale czasami jest to miłość trudna.

Sherlock zawsze uważał, że na (dobre) zajęcia nie tylko warto czytać zadane teksty, ale że jest to wręcz pewien imperatyw (patrz Kant). Tym bardziej, jeśli tekst ów należy do żelaznej klasyki historii filozofii, a zwłaszcza - zwłaszcza! - jeśli tekst ów napisał ktoś, kto zawsze ma rację, czyli Hegel. Kiedy więc zdarzyło się tak, że wieczorem przed porannymi (dobrymi) zajęciami z Hegla, padł Sherlock snem zmorzony tekstu uprzednio nie przeczytawszy, Duch Sherlocka poczuł się w słabej cielesnej skorupie uwięziony i o godzinie piątej zażądał wyzwolenia.
Wstał tedy rozespany Sherlock, zaparzył resztki kawy ("dla Ciebie zjadłe smakują trucizny!") i w poczuciu, że choć może i jest to upokarzające, żeby Obowiązek wybudzał go po trzech godzinach snu, ale że przecież miłość ci wszystko wybaczy ("dla Ciebie więzy, pęta niezelżywe!").

I oto, jaka spotkała go nagroda...

"Żywa substancja jest bytem, który naprawdę jest podmiotem, albo, innymi słowy, jest bytem, który jest naprawdę rzeczywisty tylko o tyle, o ile substancja jest ruchem zakładania i ustanawiania siebie samego (des Sichselbstsetzens), czyli zapośredniczeniem (Vermittlung) między swoim stawaniem się czymś innym (das Sichanderswerden) i sobą samym."

...tu Sherlock zapalił papierosa... Ale Duch krzyczał "dalej!"

"Jako podmiot jest ona czystą prostą negatywnością i właśnie dlatego rozdwojeniem prostej niezłożoności, czyli przeciwstawnym podwojeniem, które ze swej strony jest negacją obojętnej różności i jej przeciwieństwa; i tylko ta rekonstruująca sama siebie równość, czyli tylko ta refleksja kierująca się ku sobie w tym, co inne, jest prawdą - a nie pierwotna jednia jako taka, czy jednia bezpośrednia jako taka."

(G. W. F. Hegel, Przedmowa do Fenomenologii ducha, str. 26 wydania polskiego - podaję na wypadek, gdybyście myśleli, że zmyślam. Niestety, to autentyk...)

Tu Sherlock zapalił czwartego papierosa, a Duch jego pomyślał, że jeżeli tak ma wyglądać uświadamianie sobie własnej wolności, to nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać.

Ale, moi drodzy, happy endu tej historii nie będzie. Bo Sherlock dobrze wie, że Duch, tym smutnym doświadczeniem pouczony, następnym razem wybudzi go po prostu wcześniej i do lektury zagoni bardziej oprzytomniałego.
Bo miłość - kochani! - wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję... I nawet Hegla przetrzyma...

***
Spokojnie, żadnej filgloski chwilowo również nie będzie ;) Ja też nic z tego nie rozumiem...

Monday, 3 March 2008

O filozofii bardzo (nie)praktycznej, część pierwsza

Na mocny początek o tym, dlaczego nie należy być kantystą...

W ramach krótkiej filgloski autobiograficznej trzeba powiedzieć, że filozoficzna pasja Sherlocka pewnie nie przybrałaby tak zatrważających rozmiarów, gdyby nie fakt, że pewnego wiosennego dnia pod koniec pierwszego roku swoich studiów Sherlock szaleńczo się zakochał. Od pierwszego wejrzenia. Ślepo, bez granic i bez pamięci. Był słoneczny czerwcowy poranek, kwitły kasztany, kwiliły ptaszęta, a Sherlock wpadł do biblioteki na pół godziny przed ćwiczeniami z ontologii... Bez entuzjazmu pochwycił "Krytykę czystego rozumu", dopadł fragment o krytyce dowodu ontologicznego na istnienie Boga...spojrzał nieufnie...w pośpiechu wzrokiem ogarnął kilka stron gęstego niemieckiego wywodu... i oto niespodzianie Kant objawił mu się lśniącym kryształem w trzech wymiarach przestrzennych, dwóch logicznych i jednym bezczasowo genialnym...
I chociaż zakochanie minęło, a raczej z zadurzenia jednym tekstem miękko przeszło w odurzenie filozofią w ogóle, chociaż Kant okazał się wyznawcą Mitu Danych Zmysłowych, a z tymi talarami to przecież w gruncie rzeczy banał, to wszak pierwszej miłości się nie zapomina i do dziś żywi Sherlock do starego pedanta z Królewca nieogarniony sentyment.

Ale czasami, czasami przychodzą takie chwile, że cisnąłby Sherlock tego Kanta precz w kałużę.
A zwłaszcza już cisnąłby Kanta kontrowersyjną doktrynę etyczną...
***

Jak wiadomo, w Krakowie deszcz pada, deszcz pada jesienny i nie tylko na Brackiej, ale i na przystanku, gdzie na tramwaj czekał dziś długo przemarznięty i chory Sherlock. Ponieważ na świecie istnieje tylko jedna niezawodna metoda wzywania tramwaju - zapalenie nowego papierosa - wyszedł przeto Sherlock karnie spod wiaty, powlókł się przepisowe pięć metrów dalej i skulony w strumieniach zimnego deszczu-z-wiatrem oddał się swoim małym radościom.
Ledwo rozżarzył się leniwie koniuszek przemokłego peta, pochwycił Sherlock czyjeś ciężkie i przepastne spojrzenie. Podniósł przeto głowę i z niejaką melancholią stwierdził, że świdruje go pełnym wyrzutu wzrokiem typowy krakowski chybalump. (Chybalump różni się od lumpa tym, że wprawdzie płaszcz ma wyśmodruchany i cuchnący, twarz nieświeżą i zmiętą, paznokcie czarne a i fonia wiele pozostawia do życzenia, ale brak mu niektórych esencjalnie lumpowych własności, na przykład wózka, reklamówki, czapki czy też smrodu pewnego określonego rodzaju. Różnice są subtelne, o pomyłkę łatwo i od czasów studenckich pochopnie Sherlock nigdy i nikogo za lumpa nie uznaje.)
Chybalump, jako się rzekło, łypnął na Sherlocka smutno raz i drugi, ponurym spojrzeniem pożerając Sherlockowego papierosa... A wtedy Sherlock, zamiast się odwrócić, odejść lub wsiąść choćby i do niewłaściwego tramwaju, zadał sobie najgłupsze pytanie z możliwych...
..."czy chciałabym, by maksyma mojego postępowania stała się powszechnym prawem?"
No oczywiście, nie. Świat, w którym ludzie muszą moknąć bez fajki, to jest świat zły, podły i nie do przyjęcia. Czy ci, którzy akurat w papierosy opływają, nie mogą zdobyć się na drobny gest wobec mniej hojnie przez los obdarowanych? Chybalump wprawdzie szczególnego współczucia Sherlocka nie budził, ale to przecież z kantowskiego punktu widzenia tylko lepiej. Nie sentymenty winny nasze uczynki motywować, lecz czysty, wykoncypowany obowiązek.
I tak refleksją etyczną napełniony, wyciągnął Sherlock paczkę zachęcającym gestem i z promiennym uśmiechem zapytał: "Może fajkę?".
Ale zamarł promienny uśmiech na obliczu Sherlocka.
Bo chybalump łypnął nań po raz wtóry i podnosząc głos, tak by słyszeli go wszyscy na przystanku, warknął: "Nie wolno palić w miejscach publicznych."
Sherlock, takim dictum zastrzelony, odparł pokornie, że nie stoi przecież na przystanku.
"No to co - dobił go chybalump. - I tak odbiera pani wszystkim apetyt. Na śniadanie. Obiad. - Tu charknął. - I kolację."

I co? Maksyma słuszna. Obowiązek spełniony. A nikt już dziś nie ma apetytu.

A to wszystko gwoli wyjaśnienia, dlaczego od jutra, moi drodzy, Sherlock rzuca Kanta i częstuje wyłącznie znajomych, inteligentnych i wysokich brunetów.

***
Tymczasem jeszcze dziś zamiast filgloski piosenka, którą ktoś powinien był kiedyś Kantowi zaśpiewać, a może do wielu katastrof w historii namysłu etycznego nigdy by nie doszło...

Ze specjalną dedykacją dla wszystkich teoretyków moralności...

Saturday, 23 February 2008

O tym, jak wyglądałaby filozofia, gdyby narodziła się w Bieszczadach a nie w Grecji...


Trzeba powiedzieć, że organizując w Bieszczadach konferencję, Sherlock nie planował ani dokonywać gruntownych przemian w filozofii ani głębokich wglądów z cyklu "poznaj samego Sherlocka". Jakież było zatem jego zdziwienie, gdy się okazało, że w bieszczadzkich góralskich lasach przyszło mu się zmierzyć z następującą alternatywą: albo zburzyć zręby filozofii Zachodu albo porzucić myśl o przetrwaniu. Ponieważ pierwszy głęboki wgląd Sherlocka dotyczył jego upodobania do przetrwania, nie pozostało mu nic innego, jak skoncentrować się na pierwszym członie alternatywy...


...i oto, co się okazało...

Gdyby filozofia narodziła się w Bieszczadach, jej pierwszym pytaniem nie byłoby pytanie o arche, lecz pytanie o to, ile sera należy kupić na 60 osobo-dni w schronisku położonym o 4 godziny drogi od najbliższego sklepu. Odpowiedź na to kluczowe pytanie determinuje dalszy rozwój filozofii. Sherlock na przyład kupił za mało, przez co na konferencji już drugiego dnia rozpoczęła się brutalna walka o byt oraz środki produkcji kanapek. Wprawdzie marksizm to akurat naturalny owoc rozwoju myśli Zachodu, jednak było to przykre, gdy filozofia bieszczadzka osiągnęła ten etap już po dwóch dobach zamiast po dwóch tysiącach lat, a co gorsza, gdy na nim w zasadzie się już zatrzymała...

Drugim pytaniem filozofii bieszczadzkiej byłoby zapewne klasyczne pytanie o arche, jednakże to, że arche nie jest żadna tam Talesowska woda tylko wódka Biała Dama to należy koniecznie ustalić raz na zawsze już przy okazji kupowania sera, a nie po dwóch dniach debaty na górze, jak uczynił to Sherlock. W przeciwnym bowiem wypadku może dojść do kuriozalnej z punktu widzenia filozofii Zachodu sytuacji, w której arche staje się towarem deficytowym a walka o byt przybiera niezdrowy odcień metafizyczno-egzystencjalny.

Trzecie pytanie filozofii bieszczadzkiej dotyczyłoby podstawowych praw metafizyki oraz logiki. A odpowiedź stanowiłaby negację znanej Zachodowi trójcy: zasady tożsamości, niesprzeczności oraz wyłączonego środka.

Tożsamości, bo na górze nikt nie jest sobą samym. A przynajmniej Sherlock z pewnością nie jest tą osobą, która z powodu bolesnych braków zaopatrzenia w arche myszkowała po kuchni z lampką od zapalniczki w dłoni w poszukiwaniu ewentualnych zapasów arche przyniesionych na górę przez innych mieszkańców schroniska, tudzież degustowała po ciemku olej kuchenny w płonnej nadziei, że to zakonspirowana jakowaś odmiana wspomnianego podstawowego pierwiastka i pierwszej przyczyny rzeczywistości.


Niesprzeczności, bo nie jest w Bieszczadach prawdą, że ten sam przedmiot nie może posiadać a zarazem nie posiadać tej samej własności pod tym samym względem. Może. Na przykład ostatnia cudem niezeżarta kanapka może być własnością Sherlocka oraz nie być własnością Sherlocka, w zależności od tego, kto ma lepszy refleks.


Wyłączonego środka, bo zupełnie nie należy oczekiwać, że dla każdej własności albo będzie można ją przedmiotom przypisać albo nie. Na przykład, nie jest tak, że każdej butelce wina, o której Sherlock wie, że jest gdzieś w schronisku, bo osobiście ją tam w plecaku przyniósł, będzie można następnie przypisać jakąkolwiek czasoprzestrzenną lokalizację. Tymczasem braku lokalizacji też wolelibyśmy jednak nie przypisywać, bo o ile z brakiem (pv-p) jeszcze jakoś sobie radzimy, o tyle spontaniczna nieczasoprzestrzenność przedmiotów prowadziłaby do znacznych komplikacji w bieszczadzkiej ontologii.*

Ma to, naturalnie, swoje katastrofalne konsekwencje dla zasady biwalencji, która głosi, że każde zdanie jest albo prawdziwe albo fałszywe. W Bieszczadach tak autorytarny pomysł nigdy by się nie narodził, a znane filozofii Zachodu kłopoty z prawdziwością zdań o przyszłości zostałyby ucięte w zarodku.** Z tym że w filozofii bieszczadzkiej zasada biwalencji nie obowiązuje również dla zdań teraźniejszych i przeszłych. Na przykład, Sherlock do dziś nie potrafi stwierdzić, jaka była wartość logiczna zdania "O 15.45 odjeżdża z Dwernika PKS do Sanoka". Z jednej strony, o 15.45. na przystanku nie było żadnego pekaesa. Z drugiej, miejscowi twierdzili, że to jeszcze nie znaczy, że takowy w ogóle w rozkładzie nie istnieje. Istnieje, tylko czasem nie przyjeżdża. Z trzeciej strony, pięć minut później pekaes się zjawił, a kierowca stwierdził, że jest to ten sam, co o 15.45., tylko inny (pamiętacie, jak to było z Odyseją, której nie napisał Homer tylko ktoś o tym samym nazwisku?). Z czwartej, to jednak istotnie musiał być jakiś inny Homer, ponieważ pekaes dotelepał się tylko do Ustrzyk Dolnych, skąd do Sanoka należało jechać nieistniejącym poza rozkładem pekaesem o 16.50. Z piątej strony, pal sześć wartość logiczną wspomnianego zdania, skoro wartość jego praktyczna dążyła do nieskończoności, bo tak czy owak po 15.45. z Dwernika nie odjeżdżało już nic.***

Czwartym wreszcie pytaniem filozofii bieszczadzkiej nie byłoby "kimże jest człowiek?" (bo wspomniany nakaz "poznaj samego Sherlocka" miewa nieprzyjemne konsekwencje, w sytuacji gdy może się okazać, że Sherlock jest ostatnim zapyziałym mieszczuchem targanym tęsknotą za bieżącą wodą), a raczej: "kimże jest człowiek, który pójdzie po drewno i czy może się pospieszyć bo kominek przygasa".****

A piątego pytania w ogóle się już nie zadaje, bo w międzyczasie znalazło się i arche i wino i wszyscy mają o wiele lepsze rzeczy do roboty.

I kto wie, może właśnie ten ostatni świeży prąd bieszczadzkiej inspiracji wleje nowe życie w strupieszałą filozofię Zachodu?


***
*Filgloska nr 1: Byłaby to zapewne jakaś forma lokalnego idealizmu, który najlepiej podsumować można hasłem "było - nie ma, jak w ruskim cyrku".

**Filgloska nr 2: Chodzi tu, naturalnie o tzw. problem bitwy morskiej. Arystoteles zastanawiał się kiedyś czy zdanie "Jutro będzie bitwa morska" jest w związku z zasadą biwalencji prawdziwe lub fałszywe już dziś. Bo jeśli jest jakaś tajemnicza siła, która prawdziwość zdań o przyszłości już w teraźniejszości przesądza, to może można by siłę dopaść, zapytać kto bitwę wygra i zbić majątek w zawodzie nadwornego proroka.

***Filgloska nr 3: Nazwałabym takie stanowisko bieszczadzkim pragmatyzmem intuicjonistycznym.

****Filgloska nr 4: Chętnie uczyniłabym tu dygresję na temat kierunków w bieszczadzkiej filozofii praktycznej, ale niestety noszenie drewna to czynność sama w sobie zajmująca, w związku z czym niestety po powrocie z wyprawy zarówno usatysfakcjonowani "niedźwiedzim mięsem" ochotnicy, jak i nieco mniej usatysfakcjonowani uczestnicy z łapanki zamiast refleksji etycznej oddawali się polowaniu na niezeżarte kanapki (patrz obalenie zasady niesprzeczności).

Friday, 22 February 2008

O tym, jak bardzo ZŁA jest sesja...

...pouczać nikogo nie trzeba.

Ach bo też sesja to studenckiego życia od dawna znana jest zakała, widomy znak działania w świecie tragicznej Ananke, Złośliwego Demona podstępny wynalazek, i jedyne takie dwa momenty w roku kiedy nawet najpogodniejsi z beztroskich analityków nie mogą wyprzeć się skojarzeń z Kierkegaardem*.

I od dawna wiadomo także, że sesji zaliczyć się praktycznie nie da.

Wprawdzie wieść gminna niesie, że przed sesją są jakieś długie miesiące na naukę, ale plotki tej żaden znany mi student nie potwierdza.** W trakcie semestru uczyć się zatem nie ma kiedy i fakt ten komentarza (z wyjątkiem tego w filglosce) nie wymaga. W trakcie sesji uczyć się nie ma kiedy nawet bardziej, bo a to po wpisy jakieś trzeba łazić, a to konspekty jakieś podonosić, których ćwiczeniowiec złośliwie odpuścić nie chce, a to kolokwia pozaliczać, a to kogoś na dyżurze odnaleźć i dopaść, a to na egzaminach wysiadywać, a to wreszcie wszystko uczciwie opić, odespać, kaca wyleczyć, jednym słowem: grafik pęka w szwach, a głowa jeszcze gorzej.
A nawet gdyby czas był (bo portfel studenta w szwach zazwyczaj nie pęka, co wprowadza pewne techniczne aktywności powyższych ograniczenia), to i tak sensu uczyć się nie ma, bo wszak wiadomo dobrze, że pytania i tak będą z tego jednego wykładu, z którego notatek nam braknie, ponieważ nie dotarli nań ani nasi kumple ani być może profesor.
I tak oto w ruch idzie straszliwa egzystencjalna loteria***, huczy zgiełk w Instytucie nerwowy, krążą po schodach upiory wychudłe i blade, zatrute oparami kserografu krzywią się oblicza, w eterze rodzi się szeptana giełda pytań i profesorskich humorów aż wreszcie padają ranione śmiertelnie pierwsze niewinne ofiary, ndst-y krwawym tuszem wsiąkają w indeksów bezduszne karty, stypendia oddalają się z szelestem w siną dal niespełnionych nadziei, w serca wgryza się kornik niepokoju przed wynikami z pisemnej logiki, a w zakładzie, gdzie filozofów przechadza się wiele, beztroska rozmowa o Michale Aniele (lub o jakości pobliskich knajp).
I każdy udręczony student, gdyby go zapytać, jakie skojarzenia z sesją ma wykładowca, jęknąłby zapewne, że z "Milczeniem owiec".

A Sherlock wie to wszystko, bo studentem też był i latami w myślach tego szczęsnego dnia czekał, kiedy nareszcie ostatnią sesję swoją z powodzeniem zakończy...

Aż się doczekał. Ale nie przyszło mu do głowy, że ćwiczeniowcy w sesji mają jeszcze gorzej...

***

To oczywiście prawda, że sesja po drugiej stronie lustra wygląda zupełnie inaczej.

Nie trzeba wbijać sobie do głowy jakichś niekompletnych notatek - trzeba je wtłoczyć w całości do głów pięćdziesięciu.
Nie trzeba zaliczać jakiegoś byle łatwego kolokwium - trzeba je sprawdzić w dwudziestu nieczytelnych egzemplarzach.
Nie trzeba pisać trzech zaległych konspektów - w skrzynce mailowej czeka już konspektów gotowych czterdzieści i cztery.
Nie trzeba nikogo po zakładach szukać - bo studenci nadciągną z północy i z południa, znajdą ćwiczeniowca przez pocztę, wychyną ze skrzynki mailowej, złapią na fajce, na kawie i na piwie w Prowincji, pytaniami zarzucą i na dyżurze do nocy zatrzymają siłą.
Nie trzeba wreszcie samodzielnie zdawać egzaminu - bo pisze się go jednocześnie w czterdziestu osobach i wiadomo, że trzeba będzie kilka razy oblać, i wystraszyć się niepotrzebnie za tych z ławki w rogu, i popełnić dwadzieścia idiotycznych błędów i przez godzinę miętolić bezradnie całą stertę kartek z brudnopisem....
No a po egzaminie nie trzeba również niczego opijać, bo w tym czasie należy przecież wszystko to posprawdzać, punkty wyliczać, doliczać i w oczach cudownie rozmnożyć, przecieki porobić, do poprawki dokształcać, triumfatorów uczcić i poległych pocieszyć.

Ale naprawdę dlaczego ćwiczeniowcom jest jeszcze w sesji gorzej to okazuje się, jak już kończy się ta cała sesyjna zabawa, a studenci rozchodzą się z ulgą na kursów cztery strony...

...a Sherlock odkrywa, że oni mieli rację z tym "Milczeniem owiec".

Bo na myśl o tym, że już swoich owieczek na zajęciach więcej nie zobaczy, czuje się, jak gdyby Lecter powolutku, łyżeczką do kawy, kąsek za kąskiem wyjadał mu wątrobę****...


***
*Filgloska nr 1: Kierkegaard to jedyny autor w historii filozofii, który tematyką sesji zajął się bezpośrednio i szczegółowo. Rada dla wszystkich, którzy sesje wszelakiego rodzaju mają wciąż przed sobą: "Bojaźń i drżenie" czytamy miesiąc przed, jeżeli jak zwykle do niczego nas to nie zmobilizuje, pozostaje nam już tylko "Albo albo" w trakcie, ale za to jak już nas uwalą, to po sesji zamiast na most idziemy do księgarni po "Chorobę na śmierć" na pocieszenie...

**Filgloska nr 2: Studentom filozofii uczyć się "systematycznie" w trakcie semestru to wręcz zgoła nie wypada, bo świadczyłoby to o ich kompletnym niezrozumieniu Hegla. Hegliści, jak wiadomo, twierdzą, że sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, a części rozumiemy z perspektywy całości. Kto śmiałby zatem choćby próbować naruszać procesualną całość kursowych wykładów i usiłować barbarzyńsko wbijać je sobie do głowy po jednym, w oderwaniu, bez holistycznej perspektywy, ten czyniłby to ślepo, bezmyślnie, tępo, bez prawdziwego Rozumienia, bezdusznie zniewalając kursowego Ducha.
No a pamiętamy, że Hegel zawsze ma rację?

***Filgloska nr 3: Nie chodzi tu, wbrew pozorom, o jakiegoś byle Camusa, a o Platona. (Możecie potraktować to jako zagadkę i rozwinąć aluzję w komentarzach ;)

****Wątrobę a nie serce po pierwsze dlatego, że Sherlock ufa intuicjom Starożytnych w kwestii hierarchii i funkcji organów, a po drugie dlatego, że wątroba, w przeciwieństwie do serca, odrasta, co ma tu swoje symboliczne znaczenie...

Sunday, 10 February 2008

Coś do posłuchania, coś do wypicia, o metafizycznym znaczeniu Google'a i o tym, co czyni nas jednostkami myślącymi...




A to Sherlockowi poprawia humor zawsze (kliknij mnie!)


Żeby Wam też poprawiło - obiecuję, że stawiam butelkę dobrego wina temu, kto pierwszy zgadnie w komentarzach dlaczego!

Zastrzegam sobie prawo do zadania pytania dodatkowego, celem ustalenia, czy odgadujący

a) nie jest sztuczną inteligencją* (czytaj: bezdusznym guglarzem**)

b) nie definiuje "dobrego wina" w sposób, który wymusiłby na Sherlocku wyprzedaż dóbr ziemskich i ucieczkę na Kajmany przed wierzycielami.

W wypadku zajścia b, nagroda przechodzi na mniej wymagającego autora prawidłowej odpowiedzi;)

A podpowiedź jest taka, że wbrew pozorom, aby zagadkę zagadnąć, nie trzeba wcale znać się na humorach Sherlocka K. ;)

***
* i ** filgloska: Sherlock ceni sobie ideę "rozszerzonego umysłu", a w szczególności umysłu rozszerzonego o laptopa, a nawet: umysłu w go(o)glach. Zawsze był wręcz zadziwiony śmiałą deklaracją Kartezjusza, że podobno można istnieć bez zewnętrznej stacji dysków. Sherlock tej sztuki osobiście nie opanował.
Co więcej, ceni sobie również Sherlock niebywale koncepcję Fregego, że wszyscy mamy wspólne myśli i w przeciwieństwie do wielu nigdy nie uważał, by koncepcja ta upadła wraz ze spektakularnym upadkiem koncepcji Trzeciej Rzeszy.
Przy tym wszystkim, dręczy wszakże Sherlocka staromodne upodobanie do koncepcji Myślącego - ale jednak Indywiduum. Nie tylko dlatego, że o ile poczucie Wspólnoty Duchowej i Intelektualnej to rzecz niezwykle miła i cenna, o tyle niekoniecznie lubimy żywić takie poczucie wobec, uhm, całej ludzkości. Są takie sprawy, w których przypadku poczucie tak szeroko zakrojonej wspólnoty jest nam bodaj jeszcze bardziej nie na rękę.
Główny powód, dla którego Sherlock odrzuca holistyczną koncepcję Jednego Rozszerzonego Umysłu Ludzkości to ten, że, jak Sherlock odkrył niniejszą niewinną zagadkę na blogu wieszając, ma ona katastrofalne konsekwencje. Skoro umysł jest jeden, to znaczy, że albo nie ma go nikt, albo mają go wszyscy.

I Sherlock albo będzie pił z zombie, albo będzie musiał postawić wino sześciu miliardom współ-ludzi...

Oczywiście jedyne rozsądne wyjście, to takie, by utrzymać sprytną teorię umysłu google'ami rozszerzonego, a jednocześnie wymyślić zasadę wyróżniania w umyśle owym pod-umyślików indywidualnych. Brzmi jak wyzwanie z piekła metafizyki rodem, ale kto uważnie przeczytał regulamin zagadek, ten już widzi, jak prosto da się z tym wyzwaniem uporać.

Najmniejsza samodzielna cząstka Rozszerzonego Umysłu Ludzkości to po prostu taka, która zdolna jest udowodnić, że nie jest Google'em...


A na koniec, kto zauważył tę piękną konsekwencję naszej teorii, że ostatecznie principium individuationis ludzkości jest wino, to samo wino, w którym na co dzień marynuje się prawda?

Wednesday, 6 February 2008

O tym, dlaczego pada deszcz... filozofia bardzo angielska...


Jak mawiał Sherlock H. – o czym większość czytelników Heterousii doskonale już wie – jeżeli wyeliminowało się to, co niemożliwe, cokolwiek pozostanie, jakkolwiek nieprawdopodobne, musi być prawdą.

I w związku z powyższym Sherlock K. z wielką przykrością informuje czytelników niniejszego bloga, że niestety, jak wykazały jego poniższe filozoficzne dociekania, deszcz pada, bo na chmurkach siedzą aniołki i całą ludzkość zimnym moczem olewają.

A dlaczegóż to niemożliwa jest żadna inna teoria, pytacie?
Oto dociekań rezultaty szczegółowe...

(1) Teoria naturalistyczna:

Sherlock, jako filozof z upodobania, powołania i bożej łaski, z zasady nie czuje się usatysfakcjonowany prostymi chemiczno-fizycznymi wyjaśnieniami i cała ta historia z parowaniem i skraplaniem nigdy szczególnie do niego nie przemawiała.
No ale zacznijmy od podstaw.
Jeżeli coś spada, to musi najpierw jakoś znaleźć się na górze. Więc, ponieważ nikt nigdy nie widział spontanicznie podfruwającej wody, wymyślono, że nie woda tylko para. Ale to jest dopiero mętna jakaś ad hoc hipoteza!
Para wszak to ma być woda powyżej 100 stopni - czyli ponad kąt prosty, a w Krakowie stopni jest najwyżej 5. No dobrze, przyznajmy, że u Sherlocka w akademiku stopni jest akurat co najmniej 80 (jak się idzie na najwyższe piętro), ale, po pierwsze, to i tak za mało, a po drugie, przecież to parowanie miało się odbywać w okolicach parteru. Nie, bez żartów, prawdziwa para to jest tylko w czajniku i to też tylko w tych momentach, gdy gotująca się woda wycieka z dzióbka na elektryczną podstawkę, a czajnik bulgocze i chichocze, licząc na to, że gdzieś tam jest przebicie i że z Sherlocka zaraz zostanie ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta.

Wszelako jakkolwiek Sherlock wyznaje w najwyższym stopniu spiskową teorię własnego czajnika, o tyle o cały deszcz tego świata posądzić go (czajnika) nie sposób.
Nie, deszcz to fenomen w oczywisty sposób ponadnaturalny.

(2) Teoria logiczna:

Deszcz pada, bo chodnik jest mokry i NIE przejechała polewaczka – zgodziłby się każdy, kto kiedykolwiek uczył się o implikacji w języku naturalnym (a dokładniej, że nie działa ona niestety jak implikacja logiczna – tu patrz króciutka filgloska nr 1). Teoria trafna, choć można żywić wątpliwości, czy obejmuje wszystkie przypadki.
Osobiste doświadczenia Sherlocka pouczają, że deszcz czasem pada, bo z chodnikiem to wprawdzie nie widać jak jest, ale w autobusie dach przecieka.

(3) Teoria metafizyczna a (poetycka):

Deszcz pada, bo to Szekspir z chmur reżyseruje w teatrze świata spektakl – metaforę ludzkiego żywota. Zali istnienie ludzkie nie jest jako ta kropla, co ją niewinność niebios niby łzę o poranku roni, na wieczny upadek w ziejącą czeluść ziemskiej czarnej zimy, na tragiczne zatrucie nowohuckimi opary; na to, by skażona i od oparów owych ociężała wciąż tylko zniżała się i zniżała, liżąc brudne szyby krakowskich autobusów, i ze szkła zniekształcona do ścieków z potępieńczym plaskiem ściekała, a wszystko to krócej trwa niż jedno drgnienie powieki krokodyla...
Byłoby niezłe, gdyby nie to, że Szekspir ani spektakularnie płodny nie był ani się tak obsesyjnie nie powtarzał, tymczasem deszcze w naszej strefie klimatycznej to gorzej jak powieści Kraszewskiego...

(4) Teoria metafizyczna b (prozatorska):

Deszcz pada tedy, bo – i tu druga filozoficzna filgloska się szykuje – tak mówi Hegel. Hegel, jak wiadomo, zawsze ma rację i, jak również wiadomo, nie ma takich rzeczy, których teoria heglowska nie obejmuje. Więc nawet jeśli eksplicytnie o padaniu deszczu się Hegel nigdzie nie wypowiedział (lepiej poinformowanych heglistów uprzejmie uprasza się o stosowną filgloskę bibliograficzną w komentarzach!), to z pewnością jakowyś etap uświadamiania sobie przez Ducha jego własnej wolności domaga się tezy deszczu wraz z antytezą parasola i syntezą przemokniętych kaloszy.
Filgloska nr 2 nie zjawi się gdzieś tam niżej, tak by ją można było łatwo ominąć, tylko tu, bowiem niezbędna jest w kontrargumentacji. Otóż, jak powszechnie wiadomo, Hegel tak dalece zawsze miał rację, że jeśli fakty przeczyły jego teorii, to kończyły marnie. Ponieważ w poprzednim zdaniu mamy tylko implikację – patrz filgloska 1 raz jeszcze - to możemy stąd wnosić, że gdyby fakt deszczu nie kończył marnie, to by teorii nie przeczył. Tylko że oczywiście każdy deszcz marnie kończy, a to gdzieś wsiąka, a to we wspomnianym ścieku, a to się topi w kałuży, więc i następnik implikacji wcale pewny nie jest.
No a jeżeli nawet Hegel pewności co do deszczu nam nie daje, to sytuacja nasza jest zaiste niewesoła i jeszcze trochę, a przez to całe padanie popadniemy w końcu w hydroneomarksizm**.

(5) I na koniec, teoria antropiczno-antropologiczna:

Deszcz to jest broń biologiczna przeciwko palaczom.
Bo, pomyślcie tylko, kto cierpi na deszczu najbardziej? Kto moknie pod Instytutem na dwudziestej fajce? Kto nie może się schronić na przystanku pod wiatę? Kto o północy sunie przez kałuże, by zdobyć poranny niezbędnik do kawy? A kto patrzy na to wszystko ze złośliwym uśmieszkiem, kto chrząka z moralną wyższością, kto podstępnie wznosi nad nami przeciekający parasol, kalkulując w myślach ileż więcej ofiar niż banalny rak płuc pochłoną złożone powikłania po grypie?
ONI.

Wyjaśnienie to ma, jak łatwo zaobserwować tylko tę jedną drobną wadę, że nie odpowiada na pytanie, jak ONI to właściwie robią.
Pamiętamy przecież - z punktu (1), że deszcz to fenomen ponadnaturalny.
A jak ponadnaturalny, to przez człowieka - a nawet przez ONYCH, chociaż niepalenie wydaje się na granicach tego, co za naturę uznać można - niespowodowany.
No ale, jak nie przez ONYCH...
... i nie przez diabły - bo mieszkają za nisko i mogą najwyżej robić gejzery...
...i nie przez małego wstrętnego złośliwego boga - bo jeden by nie dał rady...
...no to kto, jak nie stadko małych wstrętnych złosliwych aniołków?
QED, moi drodzy.


***

*Króciutka filgloska nr1: Prawdziwa implikacja to nie jest, jak w języku potocznym, równoważność. Z tego, że jeśli deszcz pada, to chodnik jest mokry nie wynika, że jeśli deszcz nie pada, to chodnik mokry nie jest. Bo – i zna ten przykład każdy student filozofii – przecież chodnikiem mogła przejechać polewaczka! Wynika natomiast - podobno - logicznie, że jeśli chodnik nie jest mokry, to deszcz nie pada.
Ale, zauważmy, w oczywisty sposób i to nie jest prawdą, bo przecież może się zdarzyć, że deszcz sobie będzie padać, a tłum niewidzialnych krasnoludków szybciutko całą tę wodę z chodnika zetrze, i to zanim zdążymy powiedzieć jeśli pe to ku.

**Filgloska nr 3: Hydroneomarksizm jest to stanowisko synkretyczne, łączące w sobie pogląd, że byt określa świadomość oraz pogląd, iż deszcz określa byt (co stanowi, rzecz jasna, głębokie echo presokratejskiej idei, że arche świata jest woda).

Sunday, 3 February 2008

Co najmniej jeden jamnik... post nieco mniej dydaktyczny, za to bardzo romantyczny...

Osoby o nadmiernie wyczulonym zmyśle moralnym uprzedzam, że z niniejszego postu dowiedzą się o planowanym przestępstwie i mogą następnie Czuć się w Obywatelskim Obowiązku...


Jak większości nawet najdalszych Krewnych-i-Znajomych Sherlocka wiadomo, jamnik odgrywa w życiu tegoż rolę szczególną. A powyższe zdanie jest celowo dwuznaczne, bowiem termin "jamnik" oznacza w nim zarówno jednostkę, Sherlockową Sukę Samantę (for friends: Bubunio) jak i cały gatunek. Do stolików typu jamnik Sherlock również żywi pewną słabość, zwłaszcza gdy są obficie zastawione, ale to nie o tym miało być...

Otóż w pobliżu akademika Sherlocka mieści się sklep ze zwierzętami. W sklepie - jak na amerykańskim filmie - jest kojec, a w kojcu żywe do kupienia szczeniaki, które można sobie pooglądać przez sklepową witrynę. No i gdzieś wśród kłębiących się klusek kłębi się i mały, długi, krzywołapy, gładkowłosy, zimnonosy i szczurzoogoniasty (czytaj: piękny) jamnik.

W kontekście tego, co Sherlock zaraz napisze, wypadałoby zaserwować Wam ckliwy opis, że jamnik jest wychudły, samotny i niechciany, a w jego czarnych zbolałych oczach przegląda się cierpienie całej jamniczej ludzkości... W rzeczywistości jamnik jest tłuściutki, jamniczo rozfiglowany, bezczelnie zadowolony z kojcowego życia na szczenięcej kupie (i to jest kolejny zamierzony dwuznacznik), a co więcej wszystko wskazuje na to, że wkrótce z witryny zniknie w ramionach rozanielonego nabywcy, ale na to przymknijmy chwilowo oko.

Bo, tak czy owak, Sherlock tego jamnika ukraść musi.

Ukraść - a nie kupić - nie tylko z takiego smutnego powodu, że bankructwo Sherlocka osiągnęło już dawno poziom Troi VII, a prace na wykopaliskach dalekie są od zakończenia.
W istocie złodziejskie zamiary Sherlocka wypływają wprost z jego Szlachetnych Przekonań oraz Moralnych Pryncypiów.
Trzeba Wam wiedzieć, że w akademiku Sherlocka nie wolno trzymać własnych zwierząt domowych, a spośród przedstawicieli fauny legalnie przebywają tam jedynie zupełnie bezpańskie karaluchy (oraz wspomniany wcześniej wielbiciel porannego disco).
O ile Moralne Pryncypia Sherlocka nie pozwalają mu łamać akademikowych przepisów (stosowne Pryncypium brzmi w tym wypadku: taaa, i gdzie ja do cholery będę mieszkać, jak mnie wyrzucą?!), o tyle Szlachetne Przekonania każą utrzymywać, że kradzione dobra nie stają się przecież własnością złodzieja. A jeśli tak, to trzymanie w akademiku kradzionego jamnika w żadnej mierze przepisów by nie naruszało.

Rozumiecie już, dlaczego ukraść, pozostaje mi zatem przedstawić Wam Chytry Plan.

Ku ubolewaniu Sherlocka, nie ma mowy o nocnych podchodach w kominiarce i wycinaniu dziury w szybie diamentem. Nawet nie dlatego, że Sherlock chwilowo nie posiada żadnego diamentu. Niestety, w nocy w sklepie nie przebywa intendowany obiekt kradzieży.
Chytry Plan zakłada zatem bezwstydny napad w biały dzień.
Oczywiście Sherlock nie zamierza powielać idiotycznych błędów amatorów (również z amerykańskich filmów), wparowywać do sklepu w skarpecie na głowie i terroryzować ekspedientki zapalniczką w kształcie pistoletu.
Sherlock wkroczy do sklepu z podniesioną przyłbicą i niewinnym uśmiechem na twarzy, podejdzie do kojca, dyskretnie poda jamnikowi adres akademika i surowo zakaże pojawić się tam za pół godziny.
I jeżeli jamnik ten ma w sobie choć odrobinę prawdziwej jamniczej krwi, skuteczność gwarantowana.
A jeżeli nie?
Jeżeli nie... wtedy Sherlock będzie musiał się odkochać...



P.S. Tak z ciekawości, czy ktokolwiek z Was łudzi się, że ten post to żart?

Saturday, 2 February 2008

O tym, dlaczego nie należy pić za dużo piwa - post bardzo dydaktyczny

Jest takie słynne powiedzenie, że drogowskaz wskazuje drogę, ale nią nie kroczy... Być może tytuł dzisiejszej notki skłonił Was do przekonania, że i Sherlock do takich zakłamanych i pełnych hipokryzji Dydaktyków należy. Niesłusznie! Zaraz zresztą sami się przekonacie...

Ale zacznijmy od tytułowego pytania.

Oczywiście, moi drodzy, nie jest prawdą, że nie należy pić za dużo piwa dlatego, że alkohol szkodzi zdrowiu.
Wcale nie szkodzi.*

I nie dlatego, że można dostać kaca. Kac jest zjawiskiem z filozoficznego punktu widzenia bezcennym.**

I nie dlatego, że można usłyszeć potem na ulicy rozgłośny i pełen wyrzutu śpiew na melodię nieokreśloną za to na zaimprowizowane słowo: "Oooo, Breentaanoo, rymujesz się ze śmietaną!" - po czym odkryć, że to niestety my śpiewamy.

Natomiast prawdą jest, że nie należy pić za dużo piwa, ponieważ
a) wyrabiamy w sobie wówczas niebezpieczną pro-piwną dyspozycję, przez co
b) upadamy moralnie,
c) porzucając Ambitne Wartości,
d) niepomni Wyższych Celów, które kiedyś mieliśmy,
e) a także pogrążamy się w bezideowej nędzy.

A Sherlock przestrzega Was, bo sam w piwne odmęty upadł (a,b), Cele i Wartości porzucił (c,d) i dopiero dzięki własnym swym dydaktycznym blogom w duszy odpomniał (~e), jak Ważną Ideą w jego życiu jest Whisky.

Morał z naszej historii jest ten, że Sherlock to taki drogowskaz, który wskazuje drogę, żeby się nie zgubić.

Oraz - taki moralik na marginesie - że istnieje co najmniej pół świata (z przypisu** ;).


*1 Mini-glossa filozoficzna (zwana odtąd filgloską): Nie można szkodzić czemuś, czego nie ma, a zdrowia nie ma ewidentnie. Correct me if I am wrong, ale w historii filozofii dominuje jedna sugestia co do tego, po czym poznajemy takie rzeczy, które są.
Otóż, po tym właśnie, że je poznajemy. Ja nawet nie wnikam, czy ktoś z Was kiedykolwiek osobiście zdrowy się czuł, ale czyście przynajmniej zdrowie na oczy z daleka widzieli?
No właśnie.
(Jeżeli ktokolwiek odpowiedział twierdząco, to tylko znaczy, że nie czytał w życiu żadnej pozycji w rodzaju "Lekarz domowy"... Nie mówię, że zachęcam, ale wiele można się o swojej nędznej kondycji ludzkiej z takowych lektur dowiedzieć...)
Co prawda, u Plantingi na przykład jest taka opcja egzystencjalna jak "esencja nieegzemplifikowana" i zważywszy, że zdrowych ludzi w świecie rzeczywistym nie ma, wydaje się to niezłym rozwiązaniem naszej ontologicznej zagwozdki. Ale zwróćmy uwagę, że zdrowie uzyskuje wówczas status zbliżony do obecnego króla Francji, który od czasów Russella i tak jest już łysy - no i powiedzcie, tak z ręką na sercu, bardzo nas to boli, że alkohol mu szkodzi? A niech się chłopina przynajmniej zabawi...

**Filgloska nr 2:
No cóż, co do istnienia kaca, to na mocy filgloski nr1, wątpliwości żywić akurat nie można... I już chcielibyście jęknąć z goryczą, ale niech filozofia przyniesie Wam pociechę!
Pamiętacie Moore'a z ostatniego posta? Że wystarczy wykazać istnienie dwóch rzeczy, a udowodnimy istnienie świata ? Wszak kac, który, przyznajmy, znacznie bardziej dobitnie nam się w swoim istnieniu narzuca niż jakaś tam ręka czy inna kończyna, to już połowa sukcesu!
Zatem następnym razem, zanim sięgniecie po tę aspirynę, uświadomcie sobie, jak doniosłe metafizycznie jest Wasze cierpienie.

Friday, 1 February 2008

Dowód na istnienie świata zewnętrznego w akademiku

To jest prawa ręka Sherlocka.

A to jest lewa ręka Sherlocka.

Ale o istnieniu świata zewnętrznego to się zaraz facet z pokoju obok przekona jak mu tymi rękami Sherlock kark skręci za puszczanie disco od rana.

Moralna nędza solipsyzmu - czego facet pewnie zrozumieć już nie zdąży - polega na tym, że nie wierzy się, że za ścianą może leczyć ból głowy bardzo zmęczona sąsiadka.

A nasza historia poucza, dlaczego większość filozofów twierdzi, że solipsyzm jest stanowiskiem niebezpiecznym.


*Na wypadek, gdyby dziadek Moore gdzieś tam Wam z głowy wyleciał: idea była taka, że istnienie świata zewnętrznego można uznać za udowodnione, jeżeli istnieją co najmniej dwa przedmioty. I pokazał Moore jedną rękę i pokazał drugą i, prawdę mówiąc, do dziś nie wiadomo, czy on się tak wygłupił na serio czy z premedytacją...

Thursday, 31 January 2008

Farbenlehre

Zacznijmy od krótkiej notki, która niech zainauguruje obiecujący cykl Odkrycia Sherlocka.

Dziś na przykład Sherlock odkrył, co oznacza zwrot "wyjść w praniu".
Otóż w praniu wyszło mu, że żółty i niebieski naprawdę dają zielony i że nie jest to ładny kolor na prześcieradło.


***
Glossa Filozoficzna:

Morał Platona jest taki, że spoko, no cóż, prześcieradło jest teraz jedynie jeszcze nędzniejszym cieniem Prześcieradła Idei.

Morał Kartezjusza jest taki, że spoko, to najlepszy powód, żeby w ogóle w żadne prześcieradła nie wierzyć.

Morał Berkeleya jest taki, że spoko, tylko ja i Bóg tę żenadę widzimy (a pamiętajmy, że i "ja" i "Bóg" to jedne z tych bardziej wątpliwych pojęć filozofów)...

Morał Lewisa jest taki, że spoko, to prześcieradło ma wszak tyle urodziwych możliwych odpowiedników (choć zauważmy przy tym, że taki świat możliwy, w którym na przykład jest ono żółte jak wprzódy, bo Sherlock prać umie, to musi być bardzo daleko)...

Morał Sellarsa jest taki, że spoko, ten cały "zielony" to Mit (Danych Zmysłowych).

***

A morał Sherlocka jest taki, że jakąś mityczną barwą nieistniejącego możliwego cienia prześcieradła, którego i tak nikt nie ogląda to chyba rzeczywiście nie ma sensu się przejmować.

Wstęp Ideologiczny

Blog ten ma, o dziwo, jeszcze mniejsze filozoficzno-literacko-uniwersalistyczne ambicje niż heterousia.blogspot.com i podejrzewam, że największą uciechę będą czerpali z niego long-suffering Sherlocka Krewni-i-Znajomi.

Co nie znaczy, że jego powstanie nie jest wyrazem głęboko w Sherlocku zakorzenionych instynktów dydaktycznych. Przeciwnie. Sherlock od dawna podejrzewał, że ma w sobie potencjał, by Nauczać Ludzkość i to Na Własnym Przykładzie. Taktyka dydaktyczna Sherlocka sprowadza się bowiem do idei: pokazać im jak mają NIE robić, a będzie żyło się lepiej. Wszystkim. Jedna z podtaktyk zaś polega na wykonywaniu różnych rzeczy, które opatrzone są notką "tylko nie próbujcie tego w domu" i następnie na życzliwym tłumaczeniu innym, dlaczego dokładnie próbować tego w domu nie należało.

Ale dydaktyka to nie wszystko, więc możecie się tu spodziewać nie tylko grochu z kapustą, ale i całych jezior whisky, co najmniej jednego jamnika a także, no nie ukrywajmy, wątpię czy uda się bez filozofii...

P.S. Z góry i z dołu przepraszam za anglicyzmy. Będzie ich więcej. Nie, nie dbam o czystość rodzimej naszej polskiej mowy, za to czytam stanowczo za dużo Conan Doyle'a...